poniedziałek, 6 czerwca 2016

Tracę Ją, jak mam się z tym pogodzić

Boję się, że pewnego dnia o mnie zapomni. Boję się, że spojrzy na mnie i nie będzie potrafiła przypomnieć sobie, kim jestem. Boję się, że zamiast rozpoznać we mnie swoją wnuczkę, zada mi pytanie: "A przepraszam, kim ty jesteś i co tu robisz?". Boję się, że stanę się dla niej obca.
Przeraża mnie to. Bo wiem, jak będzie wyglądać przebieg tej choroby. I wiem, jak to wszystko się skończy.
Wiem, jakie są symptomy. Wiem, że z dnia na dzień coraz więcej komórek w jej mózgu będzie umierać. Wiem, że to nieuniknione. Wiem, że nie uciekniemy przed tym i nie wyleczymy tego.
Do tej pory byłam pewna, że mamy jeszcze czas. Byłam pewna, że to nie pora, by zacząć się martwić i wziąć sprawę na poważnie. Byłam pewna...
Ale dzisiaj u lekarza padły słowa: "To alzheimer. Choroba jest już zaawansowana". I wtedy straciłam grunt pod nogami.
Nie wiem, gdzie szukać pomocy. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić.
Wiem o tej chorobie niemal wszystko. I może dlatego tak bardzo się jej boję. Boję się o moją babcię.
Jak mam pogodzić się z tym, że pewnego ranka ona na mnie spojrzy i nie będzie rozumiała, co ja przy niej robię.
Nie radzę sobie.
Nie godzę się na to.
Ale jak mam walczyć...
Babcia wymyka mi się rąk. Jej pamięć przecieka mi przez palce.
Ile jeszcze mam czasu? Tylko to jedno mam w głowie - czas, który mi ucieka.

niedziela, 20 marca 2016

Świeczki na torcie to wyzwanie

            Jesteś ty, twoi najbliżsi i tort urodzinowy na środku stołu. Jedna świeczka i jedno życzenie. Musisz zdecydować, czego tak naprawdę chcesz. Czego potrzebujesz. Czego pragniesz najbardziej na świecie. To będzie życzenie dla ciebie? Czy może jednak dla twoich bliskich? Decyzja jest twoja. Uśmiechasz się, wszyscy się w ciebie wpatrują i czekają, aż zdmuchniesz świeczkę. Czujesz presję. Uśmiechasz się czy też nie? Płaczesz? Łzy szczęścia czy smutku? I ta prośba błąkająca się po głowie i błagająca, by ktoś ją usłyszał – niech ktoś zdmuchnie za mnie tę pieprzoną świeczkę, bo ja nie wiem czego chcę.
            Dawno tego nie robiłam. Za każdym razem, kiedy moja najbliższa koleżanka (niemal przyjaciółka) ma urodziny, pamiętam o świeczkach na torcie, który sama dla niej piekę. Zawsze. Ale dzisiaj usłyszałam pewną myśl. Od mojej mamy. Od kogoś, kto od lat nie zdmuchiwał świeczek i nie myślał o życzeniach dla siebie. Powiedziała mi, że w tym roku stała przed tym tortem i nie potrafiła określić, czego chciałaby od życia. Na co czeka. Kiedyś stwierdziłam, że jest najbardziej bezinteresowną osobą jaką znam. I wiem to na pewno, a ona potwierdza to każdym swoim czynem. Wiem to, bo ja jestem największą egoistką jaką znam. A znam ich wielu, od mojego ojca zaczynając. Nigdy nie rozumiałam, co połączyło tak różnych od siebie ludzi… I nie wierzę w bzdury, że przeciwieństwa się przyciągają. Świat tak nie funkcjonuje.
            Ale wracając do życzenia. Pierwsze o czym pomyślała to my – ja i moi bracia. Zapragnęła, żebyśmy byli szczęśliwi. Tylko tyle. I aż tyle. A ja teraz siedzę, piszę i zastanawiam się, czy to jest w ogóle możliwe? Wszystkie mamy tak mają? Czy tylko moja jest ewenementem na skalę światową? Wszystko, czego pragnie to szczęście jej dzieci. Nie weekend w SPA, wakacje na egzotycznej wyspie, wygrana w lotto, własne zdrowie. Nasze szczęście, nasze sukcesy, nasze dobro.

            O czym ja myślę, kiedy zdmuchuję świeczki? Nigdy tego nie pamiętam i wydaje mi się, że ja nawet nie mam życzenia. Po prostu zdmuchuję świeczki, bo wszyscy się na mnie gapią w oczekiwaniu, że zaraz dostaną po kawałku ciasta. Płomienie gasną w ekspresowym tempie, dostaję do ręki nóż i mam każdemu nałożyć żarcie na talerz. Tak to mniej więcej wygląda. A chyba nie powinno. 

czwartek, 17 marca 2016

Singiel - współczesny trędowaty

       Chyba trochę się pogubiłam – ZNOWU. Nie jestem pewna, czy społeczeństwo, w którym funkcjonuję na co dzień jest tym, o którym ludzie myślą, że jest. Mamy XXI wiek, feminizm, emancypację od wielu, wielu lat, cała masa kobiet jest samowystarczalna pod względem finansowym i większość z nich robi karierę (niekoniecznie godząc to z prowadzeniem domu i rodziną). Nie jestem kurcze starą babą, której zegar biologiczny tyka i która wylewa łzy do poduszki, bo jej wiek zaczyna się od cyfry 3/lub więcej. Jestem młoda, skończyłam studia, zaczynam odkrywać blaski i cienie dorosłego życia na własny rachunek. Z własnymi wzlotami i upadkami.
            Dlatego jestem zaskoczona, że osoby w moim wieku, które – wydaje mi się – myślą choć trochę podobnie do mnie (mam tu na myśli przełamywanie stereotypu kury domowej) zadają mi idiotyczne pytania i częstują idiotycznymi komentarzami na temat mojego stanu cywilnego: zagorzały singiel. Ej, serio, czy w dzisiejszym świecie nadal osoba, która nie ma przy sobie kogoś jest wybrykiem natury? Do niedawna uważałam, że porzuciliśmy te tory i zaczęliśmy wymagać/oczekiwać od ludzi czegoś więcej niż założenia rodziny (bo tak wypada/bo masz już swoje lata). I nagle, kompletnie niespodziewanie, zderzyłam się ze ścianą. Wybieram się na wystawę prac koleżanki i dostałam zaproszenie „z osobą towarzyszącą”. I to oczywiście musi być facet. A na domiar złego – MÓJ facet. No i ok, znalazłam tego faceta na wystawę i na bankiet. Ale co moi znajomi zrobią, kiedy dowiedzą się, że on nie do końca jest taki MÓJ na amen i wieki wieków??? Oczekuję publicznego linczu albo chociażby omijania mnie niczym trędowatego na targowisku.
            To jest jak wykluczenie społeczne. Nie zapraszają cię na imprezy, bo cała reszta będzie parami, a ty? Nie daj Boże przyleziesz sama! I co oni wtedy z tobą zrobią? O czym z tobą gadać? No bo przecież nie zasiądziesz w damskim gronie i nie wymienicie się kąśliwymi uwagami na temat swoich partnerów, bo ty takowego nie posiadasz. Bo tylko wokół tego toczą się imprezowe debaty – podzielmy się wadami swoje związku. Nie mówmy o tym, że Leo zagrał najgorszą rolę w swoim życiu i zgarnął Oscara, nie mówmy o tym, że nienawidzimy Matta Damona, ale w „Marsjaninie” był rewelacyjny, nie mówmy o tym, że reportaż o zakonnicach odchodzących z zakonu przyprawił cię o gęsią skórkę, a latem planujesz przejechać rowerem całą wschodnią  ścianę Polski, bo jeszcze tam nie byłaś. Jest tyle rzeczy, o które można zahaczyć. A czarny scenariusz tylko jeden.
            Jednak problem polega na tym, że ludzie w parach myślą, że poruszenie temat „bycia w związku” i dzielenie się przeżyciami z tym związanymi, wywołuje u singla zazdrość. Dowiedziałam się o tym od znajomej na ostatniej posiadówie, na którą, O DZIWO!, mnie zaproszono. Naprawdę? Serio??? Jak można tak płasko postrzegać człowieka-singla?!
            Ależ oczywiście, nie mam własnego życia, jedynie chodzę po ulicach, obserwuję pary i zazdraszam im, bo ja to jestem taka nieszczęśliwa. Ja i moja wielka dziura w sercu nie wypełniona miłością do drugiej osoby. Jest tyle rzeczy, które w życiu można kochać, ale jeżeli to nie jest partner/mąż/konkubent/facet to nie można być usatysfakcjonowanym w życiu.
            A podsumowując – wychodzi na to, że single to współcześni trędowaci. Bez kija nie podchodź, bo jeszcze coś załapiesz! Pod tym względem świat się nie zmienił, wbrew wszelkim pozorom. Jeżeli nie jesteś częścią pary zakochanych, stanowisz dziwaczny element krajobrazu i lepiej zostawić cię samemu sobie. Chyba że! Opcja druga, przez wszystkich żyjących w pojedynkę postrzegana jako nieco upierdliwa, to poszukiwania tego jedynego/tej jedynej. Apel do wszystkich zaangażowanych w tego typu akcje: LUDZIE, MY NIE POTRZEBUJEMY WASZEJ POMOCY!!! Bycie samemu to wybór, nie przekleństwo. Być może kiedyś rzeczywiście zechcę stanowić część duetu, ale nie dziś, nie teraz i nie w najbliższej przyszłości. Mam być przez to separowana w gronie znajomych? To jest dopiero dziwactwo. 

wtorek, 2 grudnia 2014

W próżni dźwięków



  
            Otoczona przez nicość, istnieję. Na przekór wszystkiemu, co mnie spotkało i cokolwiek dzieje się ze mną w tym momencie. Istnieję. Gdzieś, gdzie nigdy jeszcze nie byłam. Nazywam to miejsce swoją osobistą próżnią dźwięków. Tylko to odbieram – słowa, szepty, odgłosy. Dźwięki.
            Utknęłam w piekle z własnych fantazji. Bez dotyku, wzroku, smaku, węchu… Zostałam pozbawiona zmysłów, które pozwalają mi odbierać świat tak dokładnie, jak tylko pozwala na to ludzkie ciało. Strata jednego zmysłu jest dla człowieka katastrofą, a co dopiero mówić o czterech.
            Nie jestem pewna, czy leżę, czy siedzę, czy też stoję. Czy jestem w domu, w szpitalu, czy w kostnicy. Poruszam się lub też nie. Niczego nie mogę być już pewna. Cokolwiek mnie spotkało, skutkiem tego wydarzenia jest moja próżnia. Istnienie w niej mogę porównać do egzystowania w kosmosie. Jestem teraz niczym kosmonauta, który odłączył się od statku kosmicznego i zawisł w stanie nieważkości gdzieś we wszechświecie, w którym zgasły wszystkie gwiazdy. Jedyne co mnie otacza to ciemność. A ta ciemność jest pełna dźwięków.
            Czuję się, jakbym czekała na wielki wybuch w przestrzeni kosmicznej. Tym moim wielkim wybuchem jest czyjś głos. Słowo wypowiedziane przez osobę, bądź osoby. Chociaż co do tej istoty mam jednak spore wątpliwości – nie mogę jednoznacznie określić, czy rzeczywiście słyszę rozmowę, czy też ta rozmowa jest wytworem mojej wyobraźni. Okrutna niepewność sprawia, że przestaję wierzyć z swój zdrowy rozsądek. Przypuszczenie, że balansuję na granicy szaleństwa, odbija się echem w moich myślach. Skoro nie mogę niczego dotknąć, czy też zobaczyć, jak mam znaleźć prawdę, której mogłabym się chwycić jak kotwicy? Czy słuch zapewnia mi wystarczającą równowagę? Czy może być gwarancją istnienia czegoś stałego? A mówiąc „czegoś stałego” mam na myśli otaczającą mnie rzeczywistość.
            Pikanie aparatury, do której zapewne jestem podłączona, to podstawa by sądzić, że znajduję się w szpitalu. Ale właściwe pytanie brzmi: w sali szpitalnej, operacyjnej, na OIOMie? Gdzie mnie umieszczono? Śpię, leżę pod narkozą, w śpiączce, czy może powoli umieram? Czy ludzie wokół mnie są lekarzami, pielęgniarkami, krewnymi, obcymi? Szczegół, który upewnił mnie o jednej rzeczy, wywołał lawinę pytań, produkowanych przez mój ograniczony w tym momencie umysł. Słuch mnie ogranicza. Mogę budować podwaliny swojego świata wyłącznie na przypuszczeniach.
            Wspominałam już o czekaniu na wielki wybuch? I on w końcu nadszedł. Pomiędzy pikanie, szuranie, niezrozumiałe szepty i pospieszne kroki, wdziera się mój mały cud. Słowa, które tworzą zdania, a potem przechodzą w całą wypowiedź.
            – Przepraszam cię. – Spazmatyczny szloch mówcy odbił się echem od ścian pomieszczenia, w którym byłam. – To była tylko chwila… Siedziałaś obok, a potem… Nie wiem, jak to się stało…
            Nie byłam pewna, czy powinnam współczuć mojemu rozmówcy, odczuwać chęć, by go pocieszyć. Przecież ostatecznie to ja znalazłam się w próżni dźwięków, nie on. Skrucha tej osoby nie była dość duża, by rywalizować z moim żalem. Zostałam okradnięta ze swojego życia. Słowo „przepraszam” niczego nie zmienia.
            Miarowe pikanie zaczęło wyprowadzać mnie z równowagi, zamieniło się w irytujący odgłos, który stanowił tło jeszcze bardziej irytujących wynurzeń.
            – A teraz leżysz tu, jak roślinka. Bezwładna i bezwolna, z mojej winy. Proszenie cię, byś dała jakikolwiek znak życia jest bezcelowe. Wyniki badań nie kłamią, a ja wiem, co oznaczają te szlaczki wypisane na twojej karcie.
            Szuranie krzesła i szelest ubrań świadczą o ruchu. Mój rozmówca wykonał gwałtowny ruch, oddalił się ode mnie. Kolejne zdania dobiegały już z pewnej odległości. Sala, w której leżałam musiała być duża lub prawie pusta, ponieważ po każdym dźwięku następowało echo. Miałam wrażenie, że to echo nadaje mojej sytuacji nutki grozy. Przy tym echu odgłosy wydawane przez rzężącą i szumiącą maszynerię, stojącą niedaleko łóżka, nabierały dramaturgii. Były jak upiorna symfonia zgrzytających o siebie nut, prowadząca do mojego końca.
            – Świat bez ciebie nie będzie już moim światem. Jak mam nauczyć się żyć na nowo? Kiedy mieliśmy po siedem lat, obiecałaś, że nigdy mnie nie zostawisz. Zapomniałaś już?
            Gdybym mogła to bym zapłakała. Ale nie mogłam. Byłam w stanie wyłącznie potulnie słuchać, jak płacze on. To jeszcze gorsze niż śmierć. To tkwienie we wszechświecie bez gwiazd i niemoc, poczucie bezbronności podsycane dźwiękami.
            – Bliźnięta nie powinny sobie tego robić. Nie powinny opuszczać siebie nawzajem. Byliśmy razem od zawsze. Nie dam sobie rady w pojedynkę, wiesz o tym.
            Usłyszałam kliknięcie zamka i głośne kroki osoby, która weszła do pomieszczenia.
            – Co pan tutaj robi? Godziny odwiedzin już dawno się skończyły. Proszę stąd natychmiast wyjść! – piskliwy głos kobiety ranił moje uszy. Był zbyt donośny, zbyt drażliwy.
            Pikanie przyspieszyło. Ten ostry dźwięk zaczął szarżować, chciał przebić się ponad głośne buczenie, które zaczęła wydawać inna machina. Krzyki mężczyzny i kobiety również ze sobą walczyły. Które z nich sprawi, że lekarz za chwilę znajdzie się w moim pokoju? Które z nich szybciej pobiegnie? Które z nich sprowadzi pomoc? Które z nich?
            Ludzkie głosy zniknęły. Buczenie ustało. Pikanie zamieniło się w przeszywający odgłos zwiastujący koniec. W mgnieniu oka, w ułamku sekundy, mój wszechświat pełen dźwięków, moja prywatna próżnia, skończyła się. A ja zniknęłam razem z nią.
            

  
     

poniedziałek, 28 października 2013

Słowa, pełne namiętności, przelane na papier - która z nas nie chciałaby otrzymać takiego dowodu miłości?

„Kiedy patrzyłaś na mnie tym swoim bezkresnym wzrokiem, w którym wszystko się rozpływa, zwykle zastanawiałem się, co możesz we mnie zobaczyć. Teraz wiem, że to głupie spojrzenie na miłość. Ty i ja nie możemy już się nie kochać, tak jak Ziemia nie może przestać krążyć wokół Słońca.” (s.163)

Wyobraźmy sobie taką dość niekomfortową sytuację – budzimy się w szpitalu, rozglądamy się, obserwujemy siedzącego przy nas mężczyznę, którego twarz nic nam nie mówi, spoglądamy na pielęgniarki, które oferują swe usługi w zamian za skinienie palcem, lekarz dokłada wszelkich starań, by nawet nasze poduszki leżały tak, jak należy. Okazuje się, że mieliśmy wypadek, a ten przystojny mężczyzna to nasz mąż, w dodatku opiekuńczy, troskliwy i… Dobrze usytuowany.
Wracamy do domu.
Wracamy do naszego starego życia.
I nagle pojawia się problem. Dom jest dla nas obcy. Ludzie wokół karmią nas półprawdami. Mąż i matka unikają odpowiedzi na podstawowe pytania. Z każdym kolejnym dniem uzmysławiamy sobie, że nie znamy osoby, za którą uważa nas najbliższe otoczenie.
Jednak próbujemy dalej, mamy nadzieję, że wszystko z czasem wróci na miejsce. Modlimy się, by te puzzle w naszej głowie w końcu powskakiwały na swoje miejsca.
I wtedy pojawia się ta kartka wetknięta w książkę. Ten list.
Ostatni list od kochanka.
Czy dalej będziemy godzić się na półprawdy i tkwić w kłamstwie?
A może rozpoczniemy własne śledztwo? Może zaczniemy odgrzebywać przeszłość, kawałek po kawałku?
Warto ryzykować?
Warto wywracać zastany świat do góry nogami?
Warto robić to ludziom, którym, podobno, na nas zależy?

Głównymi bohaterami powieści Jojo Moyes są Jennifer i Anthony. Są to dwie niezależne planety, które pewnego dnia wskoczyły na jedną orbitę i zaczęły podążać tą samą ścieżką. Jednak zanim to nastąpiło, zanim zaczęła się ich przygoda, ich romans, miał miejsce szereg komplikacji, które są nieodłączną częścią każdej dobrze napisanej książki. Bo przecież nic w życiu nie jest proste.
Mamy początek lat 60. XX wieku, społeczeństwo pełne konwenansów, niepisanych zasad i pozornej wolności. Wśród elity obraca się Jennifer Stirling, żona bogacza, Laurenca Stirlinga, który poukładał swoje życie tak, jak według niego powinno ono wyglądać – piękna żona, piękny dom, pokaźna sumka na bankowym koncie, wielkie interesy. Dzień za dniem mija obojgu w sielskiej atmosferze złudnego szczęścia, którym się napawają, z którego czerpią satysfakcję. Ale czy na pewno? Czy o takim domu i takiej rodzinie, marzyła Jennifer, gdy wychodziła za Laurenca? Tego chciała? Wystawnych przyjęć, mnóstwa obłudnych ludzi chełpiących się i uznających za lepszych niż inni z powodu swoich wypchanych forsą kieszeni?
Z drugiej strony natomiast mamy postać Anthony’ego O’Hare – dziennikarza, reportera dostarczającego informacje z każdej linii frontu, na jakiej tylko jest w stanie się znaleźć. Tony’ego poznajemy w momencie, w którym wraca z Afryki do Londynu, wyczerpany chorobą, udręczony psychicznie, załamany, skreślony przez byłą żonę, pozbawiony kontaktu z synem. W ramach krótkiej rekonwalescencji połączonej z lekką pracą, szef wysyła dziennikarza na Francuską Riwierę, gdzie ma on przeprowadzić wywiad z Laurencem Stirlingiem, planującym otworzyć kolejną kopalnię na afrykańskiej ziemi, na terenach dobrze znanych Tony’emu.

„Typowy mężczyzna w owych czasach nie okazywał uczuć, bo uważał je za oznakę słabości, za coś niestosownego. Opowiada historię o kimś, kto był jego przeciwieństwem, o opryskliwym, zadufanym w sobie, namiętnym, pokaleczonym psychicznie mężczyźnie, który zakłócił jej spokój od pierwszego spotkania podczas kolacji przy świetle księżyca.” (s.370)

I niespodziewanie wszystko się zmienia. Niefortunna kolacja, kilka zamienionych zdań, pochopne wnioski i raniące osądy – nikt by nie pomyślał, że właśnie od tego może zacząć się płomienny romans dwojga obcych sobie ludzi, należących do dwóch różnych światów.
Schemat ten wydaje się strasznie oklepany – ale czy na pewno? Należy przecież pamiętać o tym, że w latach 60. XX wieku coś takiego jak romans, rozwód, odejście od poślubionego mężczyzny – wszystko to było nie do pomyślenia. Kobieta nie miała prawa porzucić domu, który został jej dany niemalże na tacy, nie mogła zhańbić siebie i męża. Etykietka zdrajczyni i rozwódki oznaczały dobrowolne skazanie siebie na marginalizację.

„Chciałabym mieć pewność, że postępuję właściwie. Że to będzie warte całego cierpienia, które spowoduję.” (s.437)

Jennifer kocha Anthony’ego, a on kocha ją, ponad wszystko, co istnieje na tym marnym świecie, czego dowodem są słowa przelane na karty listów. Czy miłość jest wystarczającą bronią przeciwko całemu potępiającemu ją światu?

W swojej recenzji specjalnie pominęłam wątek romansu Ellie i Johna oraz całego tego galimatiasu z artykułem, którego napisania podjęła się z powodu starego listu sprzed czterdziestu lat, który przypadkiem znalazła w archiwum swojej gazety. Nie chciałam zdradzać zbyt wielu szczegółów, które są jak wisienki na torcie – mam nadzieję, że odkrywanie kolejnych kart historii Jennifer i Anthony’ego, przeplatanej zawirowaniami życia miłosnego Ellie, sprawi Czytelnikom tyle radości, smutku, momentów euforii i wylanych łez, ilu ja doznałam.
Gorąco polecam i uprzedzam – TO NIE JEST BANALNE ROMANSIDŁO!!! Ta książka zostanie z Wami na odrobinę dłuższą chwilę, która, gwarantuję, doszczętnie pochłonie Wasze myśli. Dwa dni po skończonej lekturze, a ja nadal nie potrafię się od niej uwolnić.


niedziela, 27 października 2013

Złudne nadzieje i klucz w skrzynce na listy - paradoksalna logika Opuszczonego



Bałeś się, że kiedyś odejdę.
Bałeś się tak bardzo, że przegapiłeś ten moment.
Tę chwilę, w której postawiłam swoje walizki na wycieraczce, zamknęłam drzwi, a klucze wrzuciłam do skrzynki na listy. Nie chciałam, żebyś myślał, że wciąż mam je przy sobie i miał nadzieję, złudną niestety, iż pewnego dnia mogę ponownie otworzyć drzwi, przestąpić próg naszego domu, zrzucić wysokie obcasy, zostawiając je na środku salonu, a potem usiąść przy tobie na kanapie, wtulić się w ciebie… w twoje ciepłe ramiona…
Nie chciałam, żebyś się oszukiwał.
Ja nie wrócę. Więc błagam cię, pozwól mi odejść. Pozwól nam zakończyć ten szczęśliwy etap naszego życia. Pozwól mi wspominać nas z uśmiechem na ustach. Nie niszczmy tego, co stworzyliśmy – nie warto.   



sobota, 26 października 2013

Nadszedł dzień, w którym... A ty zachowałeś się inaczej niż myślałam...



- Jesteś tchórzem, który nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy! Dlaczego tak cholernie boisz się słuchać o mojej przeszłości!? – mrużę gniewnie oczy. Czuję, że moje policzki zabarwia gorąca krew – Nie zachowuj się, jakby ona nie istniała! Przestań uciekać, zamykać oczy i uszy, potrząsać głową! Jakby to miało coś zmienić… Przestań zachowywać się jak pieprzony ignorant i znajdź w sobie odwagę, by powiedzieć mi, że nie jestem ciebie godna! Że nie zasługuję na ciebie!

Myślałam, że dzień, w którym mnie znienawidzisz, nigdy nie nadejdzie. A potem doszłam do wniosku, że chcę, aby on nadszedł. Ponieważ to sprawi, że łatwiej mi będzie o tobie zapomnieć. Gdybyś był zimnym draniem – to wszystko, te wszystkie uczucia – byłoby prostsze. Musiałabym wyrzucić cię z mojej głowy i zaakceptować twoją nieobecność w moim życiu.
I dziś jest ten dzień. Staram się sprawić, żebyś mnie odepchnął… poczuł do mnie odrazę… gniew, który będzie trawił cię płomieniami od środka i tym samym stanie się twoim wybawieniem. Tylko gniew może uratować cię przed bólem.
Ale ty tylko patrzysz. Stoisz i patrzysz na mnie, jakby nie było nikogo innego na tym chorym świecie.
I przekrzywiasz głowę w ten charakterystyczny dla siebie sposób. Jestem pewna, że nie zapomnę tego gestu do końca swoich dni, będzie mnie prześladował we śnie i na jawie.
Drżę i zaciskam boleśnie wargi. I modlę się, by spod moich powiek nie wydostały się łzy.
W moich myślach ta scena wyglądała inaczej.
Powinieneś wrzasnąć i wyjść.
Nie doceniłam cię…
Chyba nie znam cię tak dobrze jak to sobie wmawiam.

- A teraz powiedz mi, co naprawdę myślisz. – szepczesz, jakby chwilę temu nic się nie wydarzyło.

Podchodzisz i dotykasz mojego policzka, dajesz mi tym znak, że wypowiedziane przeze mnie słowa, pełne pogardy i pretensji, nigdy nie padły. To podłe z twojej strony… Rujnować moje dobre zamiary… od tak sobie…

- Dlaczego mnie po prostu nie znienawidzisz? – dławię się łzami, które właśnie mnie pokonały.
- Myślisz, że potrafiłbym to zrobić? Po tych kilku wykrzyczanych zdaniach, w które sama nie wierzysz? – przez ciebie rozklejam się jeszcze bardziej.

Teraz mogę na ciebie jedynie patrzeć, przez łzy, które zamazują mi twój obraz.
I mogę pokochać cię jeszcze bardziej, niż kochałam sekundę temu.
W moich myślach odbija się wciąż twoja rozczarowana twarz z tamtego wieczoru, gdy poznałeś całą prawdę o mnie i nie rozumiem, jakim cudem byłeś w stanie wybaczyć mi wszystko, co zrobiłam w przeszłości… w moim poprzednim życiu…
Musisz mnie bardzo kochać.
Albo postradałeś zmysły.