Boję się, że pewnego dnia o mnie zapomni. Boję się, że spojrzy na mnie i nie będzie potrafiła przypomnieć sobie, kim jestem. Boję się, że zamiast rozpoznać we mnie swoją wnuczkę, zada mi pytanie: "A przepraszam, kim ty jesteś i co tu robisz?". Boję się, że stanę się dla niej obca.
Przeraża mnie to. Bo wiem, jak będzie wyglądać przebieg tej choroby. I wiem, jak to wszystko się skończy.
Wiem, jakie są symptomy. Wiem, że z dnia na dzień coraz więcej komórek w jej mózgu będzie umierać. Wiem, że to nieuniknione. Wiem, że nie uciekniemy przed tym i nie wyleczymy tego.
Do tej pory byłam pewna, że mamy jeszcze czas. Byłam pewna, że to nie pora, by zacząć się martwić i wziąć sprawę na poważnie. Byłam pewna...
Ale dzisiaj u lekarza padły słowa: "To alzheimer. Choroba jest już zaawansowana". I wtedy straciłam grunt pod nogami.
Nie wiem, gdzie szukać pomocy. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić.
Wiem o tej chorobie niemal wszystko. I może dlatego tak bardzo się jej boję. Boję się o moją babcię.
Jak mam pogodzić się z tym, że pewnego ranka ona na mnie spojrzy i nie będzie rozumiała, co ja przy niej robię.
Nie radzę sobie.
Nie godzę się na to.
Ale jak mam walczyć...
Babcia wymyka mi się rąk. Jej pamięć przecieka mi przez palce.
Ile jeszcze mam czasu? Tylko to jedno mam w głowie - czas, który mi ucieka.
Miss_Independent
Zagubiona w czasie i przestrzeni...
poniedziałek, 6 czerwca 2016
niedziela, 20 marca 2016
Świeczki na torcie to wyzwanie
Jesteś
ty, twoi najbliżsi i tort urodzinowy na środku stołu. Jedna świeczka i jedno
życzenie. Musisz zdecydować, czego tak naprawdę chcesz. Czego potrzebujesz.
Czego pragniesz najbardziej na świecie. To będzie życzenie dla ciebie? Czy może
jednak dla twoich bliskich? Decyzja jest twoja. Uśmiechasz się, wszyscy
się w ciebie wpatrują i czekają, aż zdmuchniesz świeczkę. Czujesz presję.
Uśmiechasz się czy też nie? Płaczesz? Łzy szczęścia czy smutku? I ta prośba błąkająca
się po głowie i błagająca, by ktoś ją usłyszał – niech ktoś zdmuchnie za mnie
tę pieprzoną świeczkę, bo ja nie wiem czego chcę.
Dawno
tego nie robiłam. Za każdym razem, kiedy moja najbliższa koleżanka (niemal
przyjaciółka) ma urodziny, pamiętam o świeczkach na torcie, który sama dla niej
piekę. Zawsze. Ale dzisiaj usłyszałam pewną myśl. Od mojej mamy. Od kogoś, kto
od lat nie zdmuchiwał świeczek i nie myślał o życzeniach dla siebie. Powiedziała
mi, że w tym roku stała przed tym tortem i nie potrafiła określić, czego chciałaby od
życia. Na co czeka. Kiedyś stwierdziłam, że jest najbardziej bezinteresowną
osobą jaką znam. I wiem to na pewno, a ona potwierdza to każdym swoim czynem. Wiem to, bo ja jestem największą egoistką
jaką znam. A znam ich wielu, od mojego ojca zaczynając. Nigdy nie rozumiałam,
co połączyło tak różnych od siebie ludzi… I nie wierzę w bzdury, że
przeciwieństwa się przyciągają. Świat tak nie funkcjonuje.
Ale
wracając do życzenia. Pierwsze o czym pomyślała to my – ja i moi bracia. Zapragnęła,
żebyśmy byli szczęśliwi. Tylko tyle. I aż tyle. A ja teraz siedzę, piszę i
zastanawiam się, czy to jest w ogóle możliwe? Wszystkie mamy tak mają? Czy
tylko moja jest ewenementem na skalę światową? Wszystko, czego pragnie to
szczęście jej dzieci. Nie weekend w SPA, wakacje na egzotycznej wyspie, wygrana
w lotto, własne zdrowie. Nasze szczęście, nasze sukcesy, nasze dobro.
O
czym ja myślę, kiedy zdmuchuję świeczki? Nigdy tego nie pamiętam i wydaje mi
się, że ja nawet nie mam życzenia. Po prostu zdmuchuję świeczki, bo wszyscy się
na mnie gapią w oczekiwaniu, że zaraz dostaną po kawałku ciasta. Płomienie
gasną w ekspresowym tempie, dostaję do ręki nóż i mam każdemu nałożyć żarcie na talerz. Tak to mniej
więcej wygląda. A chyba nie powinno.
czwartek, 17 marca 2016
Singiel - współczesny trędowaty
Chyba trochę się pogubiłam – ZNOWU. Nie jestem
pewna, czy społeczeństwo, w którym funkcjonuję na co dzień jest tym, o którym
ludzie myślą, że jest. Mamy XXI wiek, feminizm, emancypację od wielu, wielu
lat, cała masa kobiet jest samowystarczalna pod względem finansowym i większość
z nich robi karierę (niekoniecznie godząc to z prowadzeniem domu i rodziną). Nie
jestem kurcze starą babą, której zegar biologiczny tyka i która wylewa łzy do
poduszki, bo jej wiek zaczyna się od cyfry 3/lub więcej. Jestem młoda,
skończyłam studia, zaczynam odkrywać blaski i cienie dorosłego życia na własny
rachunek. Z własnymi wzlotami i upadkami.
Dlatego
jestem zaskoczona, że osoby w moim wieku, które – wydaje mi się – myślą choć
trochę podobnie do mnie (mam tu na myśli przełamywanie stereotypu kury domowej)
zadają mi idiotyczne pytania i częstują idiotycznymi komentarzami na temat
mojego stanu cywilnego: zagorzały singiel. Ej, serio, czy w dzisiejszym świecie
nadal osoba, która nie ma przy sobie kogoś jest wybrykiem natury? Do niedawna
uważałam, że porzuciliśmy te tory i zaczęliśmy wymagać/oczekiwać od ludzi
czegoś więcej niż założenia rodziny (bo tak wypada/bo masz już swoje lata). I
nagle, kompletnie niespodziewanie, zderzyłam się ze ścianą. Wybieram się na
wystawę prac koleżanki i dostałam zaproszenie „z osobą towarzyszącą”. I to
oczywiście musi być facet. A na domiar złego – MÓJ facet. No i ok, znalazłam
tego faceta na wystawę i na bankiet. Ale co moi znajomi zrobią, kiedy dowiedzą
się, że on nie do końca jest taki MÓJ na amen i wieki wieków??? Oczekuję
publicznego linczu albo chociażby omijania mnie niczym trędowatego na
targowisku.
To
jest jak wykluczenie społeczne. Nie zapraszają cię na imprezy, bo cała reszta
będzie parami, a ty? Nie daj Boże przyleziesz sama! I co oni wtedy z tobą
zrobią? O czym z tobą gadać? No bo przecież nie zasiądziesz w damskim gronie i
nie wymienicie się kąśliwymi uwagami na temat swoich partnerów, bo ty takowego
nie posiadasz. Bo tylko wokół tego toczą się imprezowe debaty – podzielmy się wadami
swoje związku. Nie mówmy o tym, że Leo zagrał najgorszą rolę w swoim życiu i
zgarnął Oscara, nie mówmy o tym, że nienawidzimy Matta Damona, ale w „Marsjaninie”
był rewelacyjny, nie mówmy o tym, że reportaż o zakonnicach odchodzących z
zakonu przyprawił cię o gęsią skórkę, a latem planujesz przejechać rowerem całą
wschodnią ścianę Polski, bo jeszcze tam
nie byłaś. Jest tyle rzeczy, o które można zahaczyć. A czarny scenariusz tylko
jeden.
Jednak
problem polega na tym, że ludzie w parach myślą, że poruszenie temat „bycia w
związku” i dzielenie się przeżyciami z tym związanymi, wywołuje u singla zazdrość.
Dowiedziałam się o tym od znajomej na ostatniej posiadówie, na którą, O DZIWO!,
mnie zaproszono. Naprawdę? Serio??? Jak można tak płasko postrzegać człowieka-singla?!
Ależ
oczywiście, nie mam własnego życia, jedynie chodzę po ulicach, obserwuję pary i
zazdraszam im, bo ja to jestem taka nieszczęśliwa. Ja i moja wielka dziura w
sercu nie wypełniona miłością do drugiej osoby. Jest tyle rzeczy, które w życiu
można kochać, ale jeżeli to nie jest partner/mąż/konkubent/facet to nie można
być usatysfakcjonowanym w życiu.
A
podsumowując – wychodzi na to, że single to współcześni trędowaci. Bez kija nie
podchodź, bo jeszcze coś załapiesz! Pod tym względem świat się nie zmienił,
wbrew wszelkim pozorom. Jeżeli nie jesteś częścią pary zakochanych, stanowisz
dziwaczny element krajobrazu i lepiej zostawić cię samemu sobie. Chyba że!
Opcja druga, przez wszystkich żyjących w pojedynkę postrzegana jako nieco
upierdliwa, to poszukiwania tego jedynego/tej jedynej. Apel do wszystkich
zaangażowanych w tego typu akcje: LUDZIE, MY NIE POTRZEBUJEMY WASZEJ POMOCY!!!
Bycie samemu to wybór, nie przekleństwo. Być może kiedyś rzeczywiście zechcę
stanowić część duetu, ale nie dziś, nie teraz i nie w najbliższej przyszłości.
Mam być przez to separowana w gronie znajomych? To jest dopiero dziwactwo. wtorek, 2 grudnia 2014
W próżni dźwięków
Otoczona
przez nicość, istnieję. Na przekór wszystkiemu, co mnie spotkało i cokolwiek
dzieje się ze mną w tym momencie. Istnieję. Gdzieś, gdzie nigdy jeszcze nie
byłam. Nazywam to miejsce swoją osobistą próżnią dźwięków. Tylko to odbieram –
słowa, szepty, odgłosy. Dźwięki.
Utknęłam
w piekle z własnych fantazji. Bez dotyku, wzroku, smaku, węchu… Zostałam pozbawiona
zmysłów, które pozwalają mi odbierać świat tak dokładnie, jak tylko pozwala na
to ludzkie ciało. Strata jednego zmysłu jest dla człowieka katastrofą, a co
dopiero mówić o czterech.
Nie
jestem pewna, czy leżę, czy siedzę, czy też stoję. Czy jestem w domu, w
szpitalu, czy w kostnicy. Poruszam się lub też nie. Niczego nie mogę być już
pewna. Cokolwiek mnie spotkało, skutkiem tego wydarzenia jest moja próżnia. Istnienie
w niej mogę porównać do egzystowania w kosmosie. Jestem teraz niczym
kosmonauta, który odłączył się od statku kosmicznego i zawisł w stanie nieważkości
gdzieś we wszechświecie, w którym zgasły wszystkie gwiazdy. Jedyne co mnie
otacza to ciemność. A ta ciemność jest pełna dźwięków.
Czuję
się, jakbym czekała na wielki wybuch w przestrzeni kosmicznej. Tym moim wielkim
wybuchem jest czyjś głos. Słowo wypowiedziane przez osobę, bądź osoby. Chociaż
co do tej istoty mam jednak spore wątpliwości – nie mogę jednoznacznie
określić, czy rzeczywiście słyszę rozmowę, czy też ta rozmowa jest wytworem
mojej wyobraźni. Okrutna niepewność sprawia, że przestaję wierzyć z swój zdrowy
rozsądek. Przypuszczenie, że balansuję na granicy szaleństwa, odbija się echem
w moich myślach. Skoro nie mogę niczego dotknąć, czy też zobaczyć, jak mam
znaleźć prawdę, której mogłabym się chwycić jak kotwicy? Czy słuch zapewnia mi wystarczającą
równowagę? Czy może być gwarancją istnienia czegoś stałego? A mówiąc „czegoś
stałego” mam na myśli otaczającą mnie rzeczywistość.
Pikanie
aparatury, do której zapewne jestem podłączona, to podstawa by sądzić, że
znajduję się w szpitalu. Ale właściwe pytanie brzmi: w sali szpitalnej,
operacyjnej, na OIOMie? Gdzie mnie umieszczono? Śpię, leżę pod narkozą, w
śpiączce, czy może powoli umieram? Czy ludzie wokół mnie są lekarzami,
pielęgniarkami, krewnymi, obcymi? Szczegół, który upewnił mnie o jednej rzeczy,
wywołał lawinę pytań, produkowanych przez mój ograniczony w tym momencie umysł.
Słuch mnie ogranicza. Mogę budować podwaliny swojego świata wyłącznie na
przypuszczeniach.
Wspominałam
już o czekaniu na wielki wybuch? I on w końcu nadszedł. Pomiędzy pikanie,
szuranie, niezrozumiałe szepty i pospieszne kroki, wdziera się mój mały cud.
Słowa, które tworzą zdania, a potem przechodzą w całą wypowiedź.
–
Przepraszam cię. – Spazmatyczny szloch mówcy odbił się echem od ścian
pomieszczenia, w którym byłam. – To była tylko chwila… Siedziałaś obok, a
potem… Nie wiem, jak to się stało…
Nie
byłam pewna, czy powinnam współczuć mojemu rozmówcy, odczuwać chęć, by go pocieszyć.
Przecież ostatecznie to ja znalazłam się w próżni dźwięków, nie on. Skrucha tej
osoby nie była dość duża, by rywalizować z moim żalem. Zostałam okradnięta ze
swojego życia. Słowo „przepraszam” niczego nie zmienia.
Miarowe
pikanie zaczęło wyprowadzać mnie z równowagi, zamieniło się w irytujący odgłos,
który stanowił tło jeszcze bardziej irytujących wynurzeń.
–
A teraz leżysz tu, jak roślinka. Bezwładna i bezwolna, z mojej winy. Proszenie
cię, byś dała jakikolwiek znak życia jest bezcelowe. Wyniki badań nie kłamią, a
ja wiem, co oznaczają te szlaczki wypisane na twojej karcie.
Szuranie
krzesła i szelest ubrań świadczą o ruchu. Mój rozmówca wykonał gwałtowny ruch,
oddalił się ode mnie. Kolejne zdania dobiegały już z pewnej odległości. Sala, w
której leżałam musiała być duża lub prawie pusta, ponieważ po każdym dźwięku
następowało echo. Miałam wrażenie, że to echo nadaje mojej sytuacji nutki
grozy. Przy tym echu odgłosy wydawane przez rzężącą i szumiącą maszynerię,
stojącą niedaleko łóżka, nabierały dramaturgii. Były jak upiorna symfonia
zgrzytających o siebie nut, prowadząca do mojego końca.
–
Świat bez ciebie nie będzie już moim światem. Jak mam nauczyć się żyć na nowo?
Kiedy mieliśmy po siedem lat, obiecałaś, że nigdy mnie nie zostawisz.
Zapomniałaś już?
Gdybym
mogła to bym zapłakała. Ale nie mogłam. Byłam w stanie wyłącznie potulnie słuchać,
jak płacze on. To jeszcze gorsze niż śmierć. To tkwienie we wszechświecie bez
gwiazd i niemoc, poczucie bezbronności podsycane dźwiękami.
–
Bliźnięta nie powinny sobie tego robić. Nie powinny opuszczać siebie nawzajem.
Byliśmy razem od zawsze. Nie dam sobie rady w pojedynkę, wiesz o tym.
Usłyszałam
kliknięcie zamka i głośne kroki osoby, która weszła do pomieszczenia.
–
Co pan tutaj robi? Godziny odwiedzin już dawno się skończyły. Proszę stąd
natychmiast wyjść! – piskliwy głos kobiety ranił moje uszy. Był zbyt donośny,
zbyt drażliwy.
Pikanie
przyspieszyło. Ten ostry dźwięk zaczął szarżować, chciał przebić się ponad
głośne buczenie, które zaczęła wydawać inna machina. Krzyki mężczyzny i kobiety
również ze sobą walczyły. Które z nich sprawi, że lekarz za chwilę znajdzie się
w moim pokoju? Które z nich szybciej pobiegnie? Które z nich sprowadzi pomoc? Które
z nich?
Ludzkie
głosy zniknęły. Buczenie ustało. Pikanie zamieniło się w przeszywający odgłos
zwiastujący koniec. W mgnieniu oka, w ułamku sekundy, mój wszechświat pełen
dźwięków, moja prywatna próżnia, skończyła się. A ja zniknęłam razem z nią.
poniedziałek, 28 października 2013
Słowa, pełne namiętności, przelane na papier - która z nas nie chciałaby otrzymać takiego dowodu miłości?
„Kiedy patrzyłaś na mnie tym swoim bezkresnym wzrokiem, w którym
wszystko się rozpływa, zwykle zastanawiałem się, co możesz we mnie
zobaczyć. Teraz wiem, że to głupie spojrzenie na miłość. Ty i ja nie
możemy już się nie kochać, tak jak Ziemia nie może przestać krążyć wokół
Słońca.” (s.163)
Wyobraźmy sobie taką dość niekomfortową sytuację – budzimy się w szpitalu, rozglądamy się, obserwujemy siedzącego przy nas mężczyznę, którego twarz nic nam nie mówi, spoglądamy na pielęgniarki, które oferują swe usługi w zamian za skinienie palcem, lekarz dokłada wszelkich starań, by nawet nasze poduszki leżały tak, jak należy. Okazuje się, że mieliśmy wypadek, a ten przystojny mężczyzna to nasz mąż, w dodatku opiekuńczy, troskliwy i… Dobrze usytuowany.
Wracamy do domu.
Wracamy do naszego starego życia.
I nagle pojawia się problem. Dom jest dla nas obcy. Ludzie wokół karmią nas półprawdami. Mąż i matka unikają odpowiedzi na podstawowe pytania. Z każdym kolejnym dniem uzmysławiamy sobie, że nie znamy osoby, za którą uważa nas najbliższe otoczenie.
Jednak próbujemy dalej, mamy nadzieję, że wszystko z czasem wróci na miejsce. Modlimy się, by te puzzle w naszej głowie w końcu powskakiwały na swoje miejsca.
I wtedy pojawia się ta kartka wetknięta w książkę. Ten list.
Ostatni list od kochanka.
Czy dalej będziemy godzić się na półprawdy i tkwić w kłamstwie?
A może rozpoczniemy własne śledztwo? Może zaczniemy odgrzebywać przeszłość, kawałek po kawałku?
Warto ryzykować?
Warto wywracać zastany świat do góry nogami?
Warto robić to ludziom, którym, podobno, na nas zależy?
Głównymi bohaterami powieści Jojo Moyes są Jennifer i Anthony. Są to dwie niezależne planety, które pewnego dnia wskoczyły na jedną orbitę i zaczęły podążać tą samą ścieżką. Jednak zanim to nastąpiło, zanim zaczęła się ich przygoda, ich romans, miał miejsce szereg komplikacji, które są nieodłączną częścią każdej dobrze napisanej książki. Bo przecież nic w życiu nie jest proste.
Mamy początek lat 60. XX wieku, społeczeństwo pełne konwenansów, niepisanych zasad i pozornej wolności. Wśród elity obraca się Jennifer Stirling, żona bogacza, Laurenca Stirlinga, który poukładał swoje życie tak, jak według niego powinno ono wyglądać – piękna żona, piękny dom, pokaźna sumka na bankowym koncie, wielkie interesy. Dzień za dniem mija obojgu w sielskiej atmosferze złudnego szczęścia, którym się napawają, z którego czerpią satysfakcję. Ale czy na pewno? Czy o takim domu i takiej rodzinie, marzyła Jennifer, gdy wychodziła za Laurenca? Tego chciała? Wystawnych przyjęć, mnóstwa obłudnych ludzi chełpiących się i uznających za lepszych niż inni z powodu swoich wypchanych forsą kieszeni?
Z drugiej strony natomiast mamy postać Anthony’ego O’Hare – dziennikarza, reportera dostarczającego informacje z każdej linii frontu, na jakiej tylko jest w stanie się znaleźć. Tony’ego poznajemy w momencie, w którym wraca z Afryki do Londynu, wyczerpany chorobą, udręczony psychicznie, załamany, skreślony przez byłą żonę, pozbawiony kontaktu z synem. W ramach krótkiej rekonwalescencji połączonej z lekką pracą, szef wysyła dziennikarza na Francuską Riwierę, gdzie ma on przeprowadzić wywiad z Laurencem Stirlingiem, planującym otworzyć kolejną kopalnię na afrykańskiej ziemi, na terenach dobrze znanych Tony’emu.
„Typowy mężczyzna w owych czasach nie okazywał uczuć, bo uważał je za oznakę słabości, za coś niestosownego. Opowiada historię o kimś, kto był jego przeciwieństwem, o opryskliwym, zadufanym w sobie, namiętnym, pokaleczonym psychicznie mężczyźnie, który zakłócił jej spokój od pierwszego spotkania podczas kolacji przy świetle księżyca.” (s.370)
I niespodziewanie wszystko się zmienia. Niefortunna kolacja, kilka zamienionych zdań, pochopne wnioski i raniące osądy – nikt by nie pomyślał, że właśnie od tego może zacząć się płomienny romans dwojga obcych sobie ludzi, należących do dwóch różnych światów.
Schemat ten wydaje się strasznie oklepany – ale czy na pewno? Należy przecież pamiętać o tym, że w latach 60. XX wieku coś takiego jak romans, rozwód, odejście od poślubionego mężczyzny – wszystko to było nie do pomyślenia. Kobieta nie miała prawa porzucić domu, który został jej dany niemalże na tacy, nie mogła zhańbić siebie i męża. Etykietka zdrajczyni i rozwódki oznaczały dobrowolne skazanie siebie na marginalizację.
„Chciałabym mieć pewność, że postępuję właściwie. Że to będzie warte całego cierpienia, które spowoduję.” (s.437)
Jennifer kocha Anthony’ego, a on kocha ją, ponad wszystko, co istnieje na tym marnym świecie, czego dowodem są słowa przelane na karty listów. Czy miłość jest wystarczającą bronią przeciwko całemu potępiającemu ją światu?
W swojej recenzji specjalnie pominęłam wątek romansu Ellie i Johna oraz całego tego galimatiasu z artykułem, którego napisania podjęła się z powodu starego listu sprzed czterdziestu lat, który przypadkiem znalazła w archiwum swojej gazety. Nie chciałam zdradzać zbyt wielu szczegółów, które są jak wisienki na torcie – mam nadzieję, że odkrywanie kolejnych kart historii Jennifer i Anthony’ego, przeplatanej zawirowaniami życia miłosnego Ellie, sprawi Czytelnikom tyle radości, smutku, momentów euforii i wylanych łez, ilu ja doznałam.
Gorąco polecam i uprzedzam – TO NIE JEST BANALNE ROMANSIDŁO!!! Ta książka zostanie z Wami na odrobinę dłuższą chwilę, która, gwarantuję, doszczętnie pochłonie Wasze myśli. Dwa dni po skończonej lekturze, a ja nadal nie potrafię się od niej uwolnić.
Wyobraźmy sobie taką dość niekomfortową sytuację – budzimy się w szpitalu, rozglądamy się, obserwujemy siedzącego przy nas mężczyznę, którego twarz nic nam nie mówi, spoglądamy na pielęgniarki, które oferują swe usługi w zamian za skinienie palcem, lekarz dokłada wszelkich starań, by nawet nasze poduszki leżały tak, jak należy. Okazuje się, że mieliśmy wypadek, a ten przystojny mężczyzna to nasz mąż, w dodatku opiekuńczy, troskliwy i… Dobrze usytuowany.
Wracamy do domu.
Wracamy do naszego starego życia.
I nagle pojawia się problem. Dom jest dla nas obcy. Ludzie wokół karmią nas półprawdami. Mąż i matka unikają odpowiedzi na podstawowe pytania. Z każdym kolejnym dniem uzmysławiamy sobie, że nie znamy osoby, za którą uważa nas najbliższe otoczenie.
Jednak próbujemy dalej, mamy nadzieję, że wszystko z czasem wróci na miejsce. Modlimy się, by te puzzle w naszej głowie w końcu powskakiwały na swoje miejsca.
I wtedy pojawia się ta kartka wetknięta w książkę. Ten list.
Ostatni list od kochanka.
Czy dalej będziemy godzić się na półprawdy i tkwić w kłamstwie?
A może rozpoczniemy własne śledztwo? Może zaczniemy odgrzebywać przeszłość, kawałek po kawałku?
Warto ryzykować?
Warto wywracać zastany świat do góry nogami?
Warto robić to ludziom, którym, podobno, na nas zależy?
Głównymi bohaterami powieści Jojo Moyes są Jennifer i Anthony. Są to dwie niezależne planety, które pewnego dnia wskoczyły na jedną orbitę i zaczęły podążać tą samą ścieżką. Jednak zanim to nastąpiło, zanim zaczęła się ich przygoda, ich romans, miał miejsce szereg komplikacji, które są nieodłączną częścią każdej dobrze napisanej książki. Bo przecież nic w życiu nie jest proste.
Mamy początek lat 60. XX wieku, społeczeństwo pełne konwenansów, niepisanych zasad i pozornej wolności. Wśród elity obraca się Jennifer Stirling, żona bogacza, Laurenca Stirlinga, który poukładał swoje życie tak, jak według niego powinno ono wyglądać – piękna żona, piękny dom, pokaźna sumka na bankowym koncie, wielkie interesy. Dzień za dniem mija obojgu w sielskiej atmosferze złudnego szczęścia, którym się napawają, z którego czerpią satysfakcję. Ale czy na pewno? Czy o takim domu i takiej rodzinie, marzyła Jennifer, gdy wychodziła za Laurenca? Tego chciała? Wystawnych przyjęć, mnóstwa obłudnych ludzi chełpiących się i uznających za lepszych niż inni z powodu swoich wypchanych forsą kieszeni?
Z drugiej strony natomiast mamy postać Anthony’ego O’Hare – dziennikarza, reportera dostarczającego informacje z każdej linii frontu, na jakiej tylko jest w stanie się znaleźć. Tony’ego poznajemy w momencie, w którym wraca z Afryki do Londynu, wyczerpany chorobą, udręczony psychicznie, załamany, skreślony przez byłą żonę, pozbawiony kontaktu z synem. W ramach krótkiej rekonwalescencji połączonej z lekką pracą, szef wysyła dziennikarza na Francuską Riwierę, gdzie ma on przeprowadzić wywiad z Laurencem Stirlingiem, planującym otworzyć kolejną kopalnię na afrykańskiej ziemi, na terenach dobrze znanych Tony’emu.
„Typowy mężczyzna w owych czasach nie okazywał uczuć, bo uważał je za oznakę słabości, za coś niestosownego. Opowiada historię o kimś, kto był jego przeciwieństwem, o opryskliwym, zadufanym w sobie, namiętnym, pokaleczonym psychicznie mężczyźnie, który zakłócił jej spokój od pierwszego spotkania podczas kolacji przy świetle księżyca.” (s.370)
I niespodziewanie wszystko się zmienia. Niefortunna kolacja, kilka zamienionych zdań, pochopne wnioski i raniące osądy – nikt by nie pomyślał, że właśnie od tego może zacząć się płomienny romans dwojga obcych sobie ludzi, należących do dwóch różnych światów.
Schemat ten wydaje się strasznie oklepany – ale czy na pewno? Należy przecież pamiętać o tym, że w latach 60. XX wieku coś takiego jak romans, rozwód, odejście od poślubionego mężczyzny – wszystko to było nie do pomyślenia. Kobieta nie miała prawa porzucić domu, który został jej dany niemalże na tacy, nie mogła zhańbić siebie i męża. Etykietka zdrajczyni i rozwódki oznaczały dobrowolne skazanie siebie na marginalizację.
„Chciałabym mieć pewność, że postępuję właściwie. Że to będzie warte całego cierpienia, które spowoduję.” (s.437)
Jennifer kocha Anthony’ego, a on kocha ją, ponad wszystko, co istnieje na tym marnym świecie, czego dowodem są słowa przelane na karty listów. Czy miłość jest wystarczającą bronią przeciwko całemu potępiającemu ją światu?
W swojej recenzji specjalnie pominęłam wątek romansu Ellie i Johna oraz całego tego galimatiasu z artykułem, którego napisania podjęła się z powodu starego listu sprzed czterdziestu lat, który przypadkiem znalazła w archiwum swojej gazety. Nie chciałam zdradzać zbyt wielu szczegółów, które są jak wisienki na torcie – mam nadzieję, że odkrywanie kolejnych kart historii Jennifer i Anthony’ego, przeplatanej zawirowaniami życia miłosnego Ellie, sprawi Czytelnikom tyle radości, smutku, momentów euforii i wylanych łez, ilu ja doznałam.
Gorąco polecam i uprzedzam – TO NIE JEST BANALNE ROMANSIDŁO!!! Ta książka zostanie z Wami na odrobinę dłuższą chwilę, która, gwarantuję, doszczętnie pochłonie Wasze myśli. Dwa dni po skończonej lekturze, a ja nadal nie potrafię się od niej uwolnić.
niedziela, 27 października 2013
Złudne nadzieje i klucz w skrzynce na listy - paradoksalna logika Opuszczonego
Bałeś
się, że kiedyś odejdę.
Bałeś
się tak bardzo, że przegapiłeś ten moment.
Tę
chwilę, w której postawiłam swoje walizki na wycieraczce, zamknęłam drzwi, a
klucze wrzuciłam do skrzynki na listy. Nie chciałam, żebyś myślał, że wciąż mam
je przy sobie i miał nadzieję, złudną niestety, iż pewnego dnia mogę ponownie
otworzyć drzwi, przestąpić próg naszego domu, zrzucić wysokie obcasy, zostawiając je na
środku salonu, a potem usiąść przy tobie na kanapie, wtulić się w ciebie… w twoje
ciepłe ramiona…
Nie
chciałam, żebyś się oszukiwał.
Ja
nie wrócę. Więc błagam cię, pozwól mi odejść. Pozwól nam zakończyć ten
szczęśliwy etap naszego życia. Pozwól mi wspominać nas z uśmiechem na ustach.
Nie niszczmy tego, co stworzyliśmy – nie warto.
sobota, 26 października 2013
Nadszedł dzień, w którym... A ty zachowałeś się inaczej niż myślałam...
-
Jesteś tchórzem, który nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy! Dlaczego tak
cholernie boisz się słuchać o mojej przeszłości!? – mrużę gniewnie oczy. Czuję,
że moje policzki zabarwia gorąca krew – Nie zachowuj się, jakby ona nie
istniała! Przestań uciekać, zamykać oczy i uszy, potrząsać głową! Jakby to
miało coś zmienić… Przestań zachowywać się jak pieprzony ignorant i znajdź w
sobie odwagę, by powiedzieć mi, że nie jestem ciebie godna! Że nie zasługuję na
ciebie!
Myślałam,
że dzień, w którym mnie znienawidzisz, nigdy nie nadejdzie. A potem doszłam do
wniosku, że chcę, aby on nadszedł. Ponieważ to sprawi, że łatwiej mi będzie o
tobie zapomnieć. Gdybyś był zimnym draniem – to wszystko, te wszystkie uczucia –
byłoby prostsze. Musiałabym wyrzucić cię z mojej głowy i zaakceptować twoją
nieobecność w moim życiu.
I
dziś jest ten dzień. Staram się sprawić, żebyś mnie odepchnął… poczuł do mnie
odrazę… gniew, który będzie trawił cię płomieniami od środka i tym samym stanie
się twoim wybawieniem. Tylko gniew może uratować cię przed bólem.
Ale
ty tylko patrzysz. Stoisz i patrzysz na mnie, jakby nie było nikogo innego na
tym chorym świecie.
I
przekrzywiasz głowę w ten charakterystyczny dla siebie sposób. Jestem pewna, że
nie zapomnę tego gestu do końca swoich dni, będzie mnie prześladował we śnie i
na jawie.
Drżę
i zaciskam boleśnie wargi. I modlę się, by spod moich powiek nie wydostały się łzy.
W
moich myślach ta scena wyglądała inaczej.
Powinieneś
wrzasnąć i wyjść.
Nie
doceniłam cię…
Chyba
nie znam cię tak dobrze jak to sobie wmawiam.
-
A teraz powiedz mi, co naprawdę myślisz. – szepczesz, jakby chwilę temu nic się
nie wydarzyło.
Podchodzisz
i dotykasz mojego policzka, dajesz mi tym znak, że wypowiedziane przeze mnie
słowa, pełne pogardy i pretensji, nigdy nie padły. To podłe z twojej strony…
Rujnować moje dobre zamiary… od tak sobie…
-
Dlaczego mnie po prostu nie znienawidzisz? – dławię się łzami, które właśnie
mnie pokonały.
-
Myślisz, że potrafiłbym to zrobić? Po tych kilku wykrzyczanych zdaniach, w
które sama nie wierzysz? – przez ciebie rozklejam się jeszcze bardziej.
Teraz
mogę na ciebie jedynie patrzeć, przez łzy, które zamazują mi twój obraz.
I
mogę pokochać cię jeszcze bardziej, niż kochałam sekundę temu.
W
moich myślach odbija się wciąż twoja rozczarowana twarz z tamtego wieczoru, gdy
poznałeś całą prawdę o mnie i nie rozumiem, jakim cudem byłeś w stanie wybaczyć
mi wszystko, co zrobiłam w przeszłości… w moim poprzednim życiu…
Musisz
mnie bardzo kochać.
Albo
postradałeś zmysły.
Subskrybuj:
Posty (Atom)