poniedziałek, 28 października 2013

Słowa, pełne namiętności, przelane na papier - która z nas nie chciałaby otrzymać takiego dowodu miłości?

„Kiedy patrzyłaś na mnie tym swoim bezkresnym wzrokiem, w którym wszystko się rozpływa, zwykle zastanawiałem się, co możesz we mnie zobaczyć. Teraz wiem, że to głupie spojrzenie na miłość. Ty i ja nie możemy już się nie kochać, tak jak Ziemia nie może przestać krążyć wokół Słońca.” (s.163)

Wyobraźmy sobie taką dość niekomfortową sytuację – budzimy się w szpitalu, rozglądamy się, obserwujemy siedzącego przy nas mężczyznę, którego twarz nic nam nie mówi, spoglądamy na pielęgniarki, które oferują swe usługi w zamian za skinienie palcem, lekarz dokłada wszelkich starań, by nawet nasze poduszki leżały tak, jak należy. Okazuje się, że mieliśmy wypadek, a ten przystojny mężczyzna to nasz mąż, w dodatku opiekuńczy, troskliwy i… Dobrze usytuowany.
Wracamy do domu.
Wracamy do naszego starego życia.
I nagle pojawia się problem. Dom jest dla nas obcy. Ludzie wokół karmią nas półprawdami. Mąż i matka unikają odpowiedzi na podstawowe pytania. Z każdym kolejnym dniem uzmysławiamy sobie, że nie znamy osoby, za którą uważa nas najbliższe otoczenie.
Jednak próbujemy dalej, mamy nadzieję, że wszystko z czasem wróci na miejsce. Modlimy się, by te puzzle w naszej głowie w końcu powskakiwały na swoje miejsca.
I wtedy pojawia się ta kartka wetknięta w książkę. Ten list.
Ostatni list od kochanka.
Czy dalej będziemy godzić się na półprawdy i tkwić w kłamstwie?
A może rozpoczniemy własne śledztwo? Może zaczniemy odgrzebywać przeszłość, kawałek po kawałku?
Warto ryzykować?
Warto wywracać zastany świat do góry nogami?
Warto robić to ludziom, którym, podobno, na nas zależy?

Głównymi bohaterami powieści Jojo Moyes są Jennifer i Anthony. Są to dwie niezależne planety, które pewnego dnia wskoczyły na jedną orbitę i zaczęły podążać tą samą ścieżką. Jednak zanim to nastąpiło, zanim zaczęła się ich przygoda, ich romans, miał miejsce szereg komplikacji, które są nieodłączną częścią każdej dobrze napisanej książki. Bo przecież nic w życiu nie jest proste.
Mamy początek lat 60. XX wieku, społeczeństwo pełne konwenansów, niepisanych zasad i pozornej wolności. Wśród elity obraca się Jennifer Stirling, żona bogacza, Laurenca Stirlinga, który poukładał swoje życie tak, jak według niego powinno ono wyglądać – piękna żona, piękny dom, pokaźna sumka na bankowym koncie, wielkie interesy. Dzień za dniem mija obojgu w sielskiej atmosferze złudnego szczęścia, którym się napawają, z którego czerpią satysfakcję. Ale czy na pewno? Czy o takim domu i takiej rodzinie, marzyła Jennifer, gdy wychodziła za Laurenca? Tego chciała? Wystawnych przyjęć, mnóstwa obłudnych ludzi chełpiących się i uznających za lepszych niż inni z powodu swoich wypchanych forsą kieszeni?
Z drugiej strony natomiast mamy postać Anthony’ego O’Hare – dziennikarza, reportera dostarczającego informacje z każdej linii frontu, na jakiej tylko jest w stanie się znaleźć. Tony’ego poznajemy w momencie, w którym wraca z Afryki do Londynu, wyczerpany chorobą, udręczony psychicznie, załamany, skreślony przez byłą żonę, pozbawiony kontaktu z synem. W ramach krótkiej rekonwalescencji połączonej z lekką pracą, szef wysyła dziennikarza na Francuską Riwierę, gdzie ma on przeprowadzić wywiad z Laurencem Stirlingiem, planującym otworzyć kolejną kopalnię na afrykańskiej ziemi, na terenach dobrze znanych Tony’emu.

„Typowy mężczyzna w owych czasach nie okazywał uczuć, bo uważał je za oznakę słabości, za coś niestosownego. Opowiada historię o kimś, kto był jego przeciwieństwem, o opryskliwym, zadufanym w sobie, namiętnym, pokaleczonym psychicznie mężczyźnie, który zakłócił jej spokój od pierwszego spotkania podczas kolacji przy świetle księżyca.” (s.370)

I niespodziewanie wszystko się zmienia. Niefortunna kolacja, kilka zamienionych zdań, pochopne wnioski i raniące osądy – nikt by nie pomyślał, że właśnie od tego może zacząć się płomienny romans dwojga obcych sobie ludzi, należących do dwóch różnych światów.
Schemat ten wydaje się strasznie oklepany – ale czy na pewno? Należy przecież pamiętać o tym, że w latach 60. XX wieku coś takiego jak romans, rozwód, odejście od poślubionego mężczyzny – wszystko to było nie do pomyślenia. Kobieta nie miała prawa porzucić domu, który został jej dany niemalże na tacy, nie mogła zhańbić siebie i męża. Etykietka zdrajczyni i rozwódki oznaczały dobrowolne skazanie siebie na marginalizację.

„Chciałabym mieć pewność, że postępuję właściwie. Że to będzie warte całego cierpienia, które spowoduję.” (s.437)

Jennifer kocha Anthony’ego, a on kocha ją, ponad wszystko, co istnieje na tym marnym świecie, czego dowodem są słowa przelane na karty listów. Czy miłość jest wystarczającą bronią przeciwko całemu potępiającemu ją światu?

W swojej recenzji specjalnie pominęłam wątek romansu Ellie i Johna oraz całego tego galimatiasu z artykułem, którego napisania podjęła się z powodu starego listu sprzed czterdziestu lat, który przypadkiem znalazła w archiwum swojej gazety. Nie chciałam zdradzać zbyt wielu szczegółów, które są jak wisienki na torcie – mam nadzieję, że odkrywanie kolejnych kart historii Jennifer i Anthony’ego, przeplatanej zawirowaniami życia miłosnego Ellie, sprawi Czytelnikom tyle radości, smutku, momentów euforii i wylanych łez, ilu ja doznałam.
Gorąco polecam i uprzedzam – TO NIE JEST BANALNE ROMANSIDŁO!!! Ta książka zostanie z Wami na odrobinę dłuższą chwilę, która, gwarantuję, doszczętnie pochłonie Wasze myśli. Dwa dni po skończonej lekturze, a ja nadal nie potrafię się od niej uwolnić.


niedziela, 27 października 2013

Złudne nadzieje i klucz w skrzynce na listy - paradoksalna logika Opuszczonego



Bałeś się, że kiedyś odejdę.
Bałeś się tak bardzo, że przegapiłeś ten moment.
Tę chwilę, w której postawiłam swoje walizki na wycieraczce, zamknęłam drzwi, a klucze wrzuciłam do skrzynki na listy. Nie chciałam, żebyś myślał, że wciąż mam je przy sobie i miał nadzieję, złudną niestety, iż pewnego dnia mogę ponownie otworzyć drzwi, przestąpić próg naszego domu, zrzucić wysokie obcasy, zostawiając je na środku salonu, a potem usiąść przy tobie na kanapie, wtulić się w ciebie… w twoje ciepłe ramiona…
Nie chciałam, żebyś się oszukiwał.
Ja nie wrócę. Więc błagam cię, pozwól mi odejść. Pozwól nam zakończyć ten szczęśliwy etap naszego życia. Pozwól mi wspominać nas z uśmiechem na ustach. Nie niszczmy tego, co stworzyliśmy – nie warto.   



sobota, 26 października 2013

Nadszedł dzień, w którym... A ty zachowałeś się inaczej niż myślałam...



- Jesteś tchórzem, który nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy! Dlaczego tak cholernie boisz się słuchać o mojej przeszłości!? – mrużę gniewnie oczy. Czuję, że moje policzki zabarwia gorąca krew – Nie zachowuj się, jakby ona nie istniała! Przestań uciekać, zamykać oczy i uszy, potrząsać głową! Jakby to miało coś zmienić… Przestań zachowywać się jak pieprzony ignorant i znajdź w sobie odwagę, by powiedzieć mi, że nie jestem ciebie godna! Że nie zasługuję na ciebie!

Myślałam, że dzień, w którym mnie znienawidzisz, nigdy nie nadejdzie. A potem doszłam do wniosku, że chcę, aby on nadszedł. Ponieważ to sprawi, że łatwiej mi będzie o tobie zapomnieć. Gdybyś był zimnym draniem – to wszystko, te wszystkie uczucia – byłoby prostsze. Musiałabym wyrzucić cię z mojej głowy i zaakceptować twoją nieobecność w moim życiu.
I dziś jest ten dzień. Staram się sprawić, żebyś mnie odepchnął… poczuł do mnie odrazę… gniew, który będzie trawił cię płomieniami od środka i tym samym stanie się twoim wybawieniem. Tylko gniew może uratować cię przed bólem.
Ale ty tylko patrzysz. Stoisz i patrzysz na mnie, jakby nie było nikogo innego na tym chorym świecie.
I przekrzywiasz głowę w ten charakterystyczny dla siebie sposób. Jestem pewna, że nie zapomnę tego gestu do końca swoich dni, będzie mnie prześladował we śnie i na jawie.
Drżę i zaciskam boleśnie wargi. I modlę się, by spod moich powiek nie wydostały się łzy.
W moich myślach ta scena wyglądała inaczej.
Powinieneś wrzasnąć i wyjść.
Nie doceniłam cię…
Chyba nie znam cię tak dobrze jak to sobie wmawiam.

- A teraz powiedz mi, co naprawdę myślisz. – szepczesz, jakby chwilę temu nic się nie wydarzyło.

Podchodzisz i dotykasz mojego policzka, dajesz mi tym znak, że wypowiedziane przeze mnie słowa, pełne pogardy i pretensji, nigdy nie padły. To podłe z twojej strony… Rujnować moje dobre zamiary… od tak sobie…

- Dlaczego mnie po prostu nie znienawidzisz? – dławię się łzami, które właśnie mnie pokonały.
- Myślisz, że potrafiłbym to zrobić? Po tych kilku wykrzyczanych zdaniach, w które sama nie wierzysz? – przez ciebie rozklejam się jeszcze bardziej.

Teraz mogę na ciebie jedynie patrzeć, przez łzy, które zamazują mi twój obraz.
I mogę pokochać cię jeszcze bardziej, niż kochałam sekundę temu.
W moich myślach odbija się wciąż twoja rozczarowana twarz z tamtego wieczoru, gdy poznałeś całą prawdę o mnie i nie rozumiem, jakim cudem byłeś w stanie wybaczyć mi wszystko, co zrobiłam w przeszłości… w moim poprzednim życiu…
Musisz mnie bardzo kochać.
Albo postradałeś zmysły.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Ptaszek z Mechanizmem Zamiast Serca

Złoty ptaszek w złotej klatce
Mechaniczne serce wybijające jednostajny rytm
Tryby i koła zębate przesuwającej się maszyny
Pracującej, pompującej
Naoliwionej
Nagle - zmiana rytmu
Maszyna zgrzyta
Serce traci rytm
Ptaszek z Mechanizmem Zamiast Serca przeobraża się
Pancerzyk pęka
Złote pręty więzienia rozwierają się niczym wrota
Tryby stapiają się w serce
Pod wpływem uczucia

Wolności
Radości
Cierpienia
Życia

Cóż innego może przywrócić do życia blaszane serce niż uczucia?

Jestem kontrolerem.



      Chciałam mieć władzę nad wszystkim i nad wszystkimi, jednak dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to niemożliwe.
Że tak się nie da…
Że to niewykonalne… Nie jedynie dla mnie, ale dla każdego człowieka.
Kimże ja jestem, by wymagać od siebie niemożliwego?
Jestem kobietą.

Nigdy nie sądziłam, że to słowo może mieć dla mnie tak marne znaczenie. Sprowadziłam jego treść do garści nic nieznaczącego pyłu na czyichś butach.

A wracając do mojej, obsesyjnej wręcz, potrzeby kontroli – chyba mam dość.
Dość dążenia do niemożliwego. 

Trzymanie wszystkich sznurków w garści i pociąganie za nie znacznie ogranicza świat, w którym chcemy egzystować. Drugie końce sznurków tracą wtedy własny rozmach, stając się zależne od naszej woli. 


czwartek, 1 sierpnia 2013

Kres, schyłek, upadek, zmierzch... Koniec.



            Czasami nie mogłam uwierzyć, że patrzy na mnie, jakbym była jedyna na świecie. Jedyna w swoim rodzaju. To takie dziwnie kojące uczucie być „tą jedyną”. Gorące zapewnienia, szeptane wyznania, ciepły oddech tuż przy uchu… Gdyby decyzja należała do mnie, nigdy bym nie zmieniła takiej scenerii. Życie jednak nie jest idealne i pisze własne scenariusze. Zrzuca nas z piedestałów, powoduje, że z dnia na dzień wpadamy do otchłani rozpaczy. Czułe słówka zamieniają się w jadowite wrzaski, a określenie „mój ukochany” zwiastuje najgorszy koszmar, jaki wydostał się z fikcji naszej wyobraźni.
Koniec chwil szczęścia.
Koniec sielskich popołudni.
Koniec magicznego zadurzenia.
Szara rzeczywistość…
Wrzaski.
Wyzwiska.
Deklaracja odejścia.
Właśnie do tego sprowadza się cała ta pieprzona miłość w chwili, w której wszystko się kończy. Uczucia okazują się ułudą, senną marą, imitacją życia, którą sami stworzyliśmy. I, jak to mówi moja koleżanka: „Było cudnie, skończyło się brudnie.”.
Patrzysz w te oczy, które kilka chwil temu jeszcze uwielbiałaś, a teraz masz ochotę je wydrapać z tej perfekcyjnej twarzy. Histeria przejmuje kontrolę. Grunt osuwa się spod stóp i znika pewność, znika oparcie, znika nadzieja na coś cudownego, co mogło trwać.
Wymachujesz rękoma i wyrzucasz z siebie cały żal, cały ból, ale nie masz pewności, że potem będzie lepiej.
Nie masz pewności, że to potem w ogóle istnieje…

- To był błąd… I wiesz o tym tak dobrze, jak i ja. – nie pytał, nie zastanawiał się… Stwierdził fakt.
Nie płakałam, nie krzyczałam, nie rzucałam w niego wszystkim, co znalazłam pod ręką. Teraz już nie… Bo co by to dało? Kolejne głębokie bruzdy na moim, i tak już pooranym bliznami, sercu? Nie, dziękuję. Poradzę sobie w inny sposób.
- Być może mogliśmy to rozegrać inaczej…
- Chyba ty… Ty mogłeś to rozegrać inaczej. – wymamrotałam splatając przed sobą palce dłoni – Jak widać, ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia.
- Nie rób z siebie takiej świętoszki. Nie radziliśmy sobie. Ty i ja, nie radziliśmy sobie. – obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem, na które odpowiedziałam mu równie wściekle – Odsuwałaś się ode mnie, a ja nie mogłem tego znieść. Gdybyśmy chociaż potrafili ze sobą rozmawiać… - pokręcił przecząco głową.
- Niczego by to nie zmieniło. To jest po prostu koniec. Coś między nami było. I to coś umarło śmiercią naturalną już jakiś czas temu. – wstałam i zaczęłam przechadzać się po pokoju – Oszukiwaliśmy się, że nadal coś nas łączy. Ciągnęliśmy ten kaprys ile się dało… Ale w końcu… Puufff! – patrzył na mnie jak na wariatkę, a ja miałam ogromną satysfakcje z faktu, że boi się mojego kolejnego słowa, kolejnego ruchu, który wykonam. Ta niepewność go dobijała, a ja nie miałam zamiaru ułatwiać mu sprawy – Koniec.
- Co teraz? – nawet nie patrzył mi już w oczy. Uciekał wzrokiem po ścianach, jakby moje spojrzenie miało go zamienić w kamień niczym spojrzenie mitycznej Meduzy.
- A co ma być? – wzruszyłam niedbale ramionami – Ja pójdę w swoją stronę, a ty w swoją. Proste. Rozstaliśmy się.
- Tak po prostu?- nie wiem, czego więcej oczekiwał. Fanfarów? Fajerwerków? Tłumu wiwatujących ludzi popierających fakt, że skończyliśmy ze sobą? Pochwały z mojej strony? Nic z tego, użalający się nad sobą Casanovo z nadętym ego. Radź sobie sam z tym poczuciem winy. Z tą pustką, którą ja czuję… czułam…
- Tak po prostu… - powtórzyłam i posłałam w jego stronę cyniczny uśmieszek. Udał, że go nie zauważył, ale ja wiedziałam… Wiedziałam, że to go ubodło. W centralny punkt jego męskiej dumy, o którą tak bardzo dbał, którą pielęgnował. Chciał być rycerzem na białym koniu, ale popełnił błąd. Nie zwrócił uwagi na fakt, że ja nie byłam niewiastą w opałach.

Koniec…
Magiczne słowo, które wyznacza kres wszystkiego.
Koniec…