sobota, 15 października 2011

Zwariowałam chyba... Znowu... Jak co roku...

            Ostatnio często zastanawiam się nad tym, jak mnie postrzegałeś... Kochany W. ... Nigdy ci tego nie mówiłam, ale tak naprawdę liczyłam się tylko z Twoim zdaniem. Moja mama - owszem, ma na mnie duży wpływ, ale to nie jej rady brałam, i biorę, sobie do serca. Tata. Tata... Szkoda gadać. On nigdy nawet nie próbował ze mną rozmawiać. Chyba, że czegoś chciał. I nadal praktykuje ten rodzaj dialogu, co przestało mnie zaskakiwać. O braciach nie wspomnę, ponieważ z nimi praktycznie nigdy się nie rozumiałam. Czasem mam wrażenie, że ich zdradziłam, bo to Ciebie traktowałam jak brata. Chyba byś się ze mną zgodził... Piszę dzisiaj tych kilka wypocin, ponieważ jutro... Jutro jest 16 października... Tak, ta data zbliża się nieubłaganie wielkimi krokami, a ja czuję, że wraz z wybiciem północy moje serce ponownie rozpadnie się na miliony kawałków i ponownie będę musiała je wszystkie posklejać... I nawet T. mi w tym nie pomoże... 
Przez ostatni tydzień zbierałam myśli. 
Przez ostatni tydzień wmawiałam sobie, że przetrwam TO.
Że będzie inaczej niż rok temu...
Że będzie zdecydowanie inaczej niż dwa lata temu...
Jednak już teraz czuję, że ten dzień spędzę tak jak kiedyś.
Powoli przestaję kontaktować ze światem... Gapię się całymi dniami pustym wzrokiem w jakiś martwy punkt, który sobie wytyczam... Izoluję się od T., ponieważ nie chcę, żeby widział mnie w takim stanie... Wyłączyłam komórkę, bo nie chcę odbierać telefonów od znajomych ze standardowym pytaniem: "Czy u ciebie wszystko ok?"... Oczywiście zanim ten banał padnie odbębnimy gadkę-szmatkę o wszystkim i o niczym... A punktem programu każdej z tych rozmów będą moje łzy... A potem padnie wyczekiwane: "Tak mi przykro...". 
Tu nie chodzi o to, że jestem niewdzięczna za ich zainteresowanie! Wcale nie! Ja naprawdę doceniam to, że się mną interesują. Że się troszczą... Ale kiedy nadchodzi ten dzień... Dzień pamięci o Tobie... Chcę być sama. Bo tak będzie mi łatwiej przeżyć... Bo w ten sposób przetrwam... Zduszę w sobie ten ból po Tobie...
Kochany W. ... Kolejny rok z rzędu będę siedzieć w pokoju i rozmawiać z Tobą. Wyobrażać sobie, że mimo wszystko Ty mnie na pewno słyszysz... Być może jest to początek jakiejś choroby psychicznej, którą powinno się leczyć w psychiatryku, ale... Nie odmówię sobie tej "przyjemności". Robię to raz w roku i nie pozbawię się tej chwili. To jest mój tzw. "sposób radzenia sobie". 
A kiedy w poniedziałek zadzwoni do mnie mama powiem jej, że u mnie wszystko w porządku. A ona mi uwierzy, chociaż doskonale wie, że to kłamstwo. Ale tak jak ona wie, że moje słowa to kłamstwo, tak samo ja wiem, jak bardzo moja mama chce wierzyć, że to prawda. Sama nie wiem, kiedy zaczęłyśmy oszukiwać się nawzajem... Do dziś nie potrafię w swojej pamięci odnaleźć jakiegoś zdarzenia z przeszłości, które by się do tego przyczyniło. ... Jednak coś się wydarzyło. I jest, jak jest.
Kochany W. ... Gdybym powiedziała Ci, że z roku na rok wciąż czekam na 16 października... Skłamałabym. A dobrze wiem, jak nienawidzisz kłamców. Dlatego przyznam się, że nienawidzę tej daty. Ponieważ ona obrazuje wszystko, co najgorsze... 
Ale jutro... Tego dnia... Gdy wstanie słońce, ja wstanę razem z nim. I będę siedzieć na łóżku zawinięta w kołdrę, z kubkiem Twojej ulubionej białej herbaty w dłoniach, oglądając po raz sto pierwszy "Gwiezdne Wojny" (zaczynając od trzech starszych części, potem przejdę do tych nowszych - tak jak lubiłeś), a łzy będą spływać po moich policzkach. Nie powstrzymam ich. Traktuję je jako mój osobisty apel do Ciebie. Żebyś wiedział, jak się czuję, gdy myślę o Tobie. 
Być może będziesz zaskoczony, ale często mi się zdarza, że... Kiedy o Tobie myślę, coś wspominam... Najpierw widzę Cię w trumnie... A dopiero potem pojawia się obraz, który chciałam przywołać... Ciekawa jestem jakbyś się teraz z tego wybronił, gdybym winiła Cię za te obrazy... I jestem pewna, że znalazłbyś właściwy argument, dzięki któremu to ja przepraszałabym Ciebie za idiotyczne oskarżenia. Zawsze je znajdywałeś... 
A na koniec... Kochany W. ... 
Choćbyś nie wiem, jak daleko odszedł... Wiedz, że ja ZAWSZE Cię znajdę... Zawsze Cię dopadnę... Zawsze będę tuż za Tobą. Nie uwolnisz się ode mnie. Jesteśmy w pewien sposób związani. I pewnego dnia odnajdę Cię TAM. Po tej drugiej stronie, którą odkryłeś szybciej ode mnie... Jednak jeszcze nie teraz... To jeszcze nie czas. 
Mam jeszcze parę spraw do załatwienia po "tej stronie lustra" - jakbyś to podsumował.
...
...
...
... Tęsknię za Tobą ...



Pytają wszyscy, skąd jesteś i co robisz
 To im wystarczy, że imię jakieś masz
 Nie próbuj odpowiadać i mówić im o sobie
 Bo zamiast ciebie oni widzą twarz.

 Myślałam wtedy, że nie ma na co czekać
 Czas szybko mija, a życie jedno jest
 To nie był łatwy gest, mówili, że uciekam
 Z biletem w dłoni, w jedną stronę rejs

 Co dzień ta sama zabawa się zaczyna
I przypomina dziecinne twoje sny
 Chcesz rozbić taflę szkła, a ona się ugina
 I tam są wszyscy, a naprzeciw - ty.

 Zostałam sama, więc piszę długie listy
 Pieniędzy nie mam, zbyt mało jeszcze wiem
 Poznaję dużo słów, rozumiem prawie wszystko
 A świat wygląda, jakby był za szkłem.

 Codziennie rano przez brudne patrząc okno
 Próbuję wierzyć, że przetrze się ta mgła
 Że będę mogła znów naprawdę czegoś dotknąć
 I cud się stanie - zniknie tafla szkła

 Co dzień ta sama zabawa się zaczyna...

 Chcesz rozbić taflę szkła, a ona się ugina... 

czwartek, 6 października 2011

Tym razem to ja muszę Ci coś wyznać.

- Myślałaś kiedyś nad tym, czy powinniśmy rzucić całe to miasto w cholerę i wyjechać gdzieś? - spytał W. obserwując mnie znad książki, którą kupiłam mu na gwiazdkę - Gdzieś daleko... Może na Manhattan?
- Masz jakiś niesamowity plan na przyszłość, o którym nie wiem, a który uwzględnia mój udział? - uniosłam kącik ust w półuśmiechu patrząc na przyjaciela z drugiego końca kanapy i odkładając swoją książkę na szklany stolik stojący obok.
- Może... A chciałabyś? - wiedziałam, że pytanie, które zadał miało drugie dno. Uwielbiał grać tajemniczego bohatera i sypać kwestiami z podtekstem. I muszę przyznać, że był w tym piekielnie dobry...
- Wiesz, że pewnie nie wahałabym się ani chwili, gdybyś powiedział, że wyjeżdżamy. - stwierdziłam - Nie wiem tylko, czy nie odesłałbyś mnie z powrotem do domu pierwszym samolotem po dwóch dniach. - zażartowałam.
- Wytrzymałem z tobą już dwanaście lat i wierz mi, że gdybym miał cię dość to już by mnie tu nie było. - parsknął trącając lekko stopą moje kolano. Odwdzięczyłam mu się tym samym. W. był jak starszy brat, z którym uwielbiałam się przekomarzać. Odkąd skończyłam cztery lata był nieodłącznym partnerem w zabawie, współwinnym każdego psikusa, który wymyśliłam i wprowadziłam w życie, powiernikiem, doradcą, nauczycielem, chodzącą encyklopedią, pomocą w zadaniu domowym, wybawicielem od srogiego wzroku ojca, herosem ratującym mnie od dziwnych modowych wymysłów mojej mamy... Był wszystkim i wszystkimi. Z czasem uzależniłam się od Jego obecności. Czułam, że bez niego nie dałabym sobie rady...
- No to sam widzisz. Gdzie Ty, tam i ja. - uśmiechnęłam się odchylając głowę i patrząc w sufit.
- Wiesz co... Muszę ci się do czegoś przyznać. - zaskoczona spięłam się nie wiedząc, czego mam się teraz spodziewać, ale po chwili nachyliłam się ku przyjacielowi gapiąc się na niego ze zmarszczonymi brwiami - Jesteś zdenerwowana? - zdziwiła go moja podejrzliwa postawa. 
- A jak myślisz? - prychnęłam sarkastycznie - To twoje, cytuję: "Muszę ci się do czegoś przyznać." nie zabrzmiało zbyt pokrzepiająco.
- I po co od razu ten cynizm... - poczochrał moje włosy, czego nienawidziłam, ale pozwalałam mu na to, bo wiedziałam, że sprawia mu to radość. A ja bardzo lubiłam, kiedy W. był szczęśliwy.  Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że zależało mi tak bardzo na sprawianiu mu radości, ponieważ... Ponieważ chwile, w których naprawdę cieszył się życiem były niesamowicie rzadkie... - Chciałem powiedzieć, że ostatnio często myślę nad tym, co będzie za parę lat...
- A co ma być? - weszłam mu w słowo wzruszając lekceważąco ramionami - Nadal będziesz Ty, nadal będę ja... Nadal będziemy przyjaciółmi i nadal będziemy żyć dniem dzisiejszym. Nad czym tu się zastanawiać?
Jego oczy były pełne smutku, przygnębienia... Teraz wyrzucam sobie, że być może to była pierwsza oznaka tego, że coś jest nie tak, że trzeba mu pomóc. A ja nie dostrzegłam wagi słów przyjaciela...
- Ja widzę to inaczej. - odparł opadając z powrotem na oparcie kanapy - Za parę lat wyjedziesz do innego miasta na studia... Najlepiej na takie, w których będziesz mogła pokazać swój temperament. - zaśmiał się krótko wspominając zapewne jedną z sytuacji, w której "pokazałam pazurki" - Znajdziesz sobie chłopaka, który cię doceni. I wierz mi, że znajdziesz prawdziwego księcia na białym koniu!- zastrzegł zamyślając się - Wybierzemy go razem. Bo znając twój gust to przyprowadzisz do domu jakiegoś typka spod ciemnej gwiazdy, który gra na gitarze smętnego bluesa po knajpach, bazgrze graffiti na murach i nosi piąty rok te same ubłocone glany, które według niego są uniwersalne i nieśmiertelne. - zachichotałam słysząc jego wizję mojego przyszłego chłopaka - Zamiast takiego cwaniaczka może rozważylibyśmy kandydaturę T., co ty na to?
- Zwariowałeś!? Przecież to kumpel! Nigdy w życiu... - dziś mam żywy dowód w jak wielkim błędzie byłam, ale skąd mogłam wiedzieć to wtedy?...
- Dlaczego nie? Wszyscy widzą jak na ciebie patrzy. On się wręcz ślini na twój widok, I.. I nawet nie próbuj zaprzeczać, wiesz, że ja zawsze mam rację. A tę moją małą teorię potwierdza połowa naszych znajomych.
- Połowa to nie większość. - zaprzeczyłam szybko -  A teraz zmieńmy temat. - irytowało mnie strasznie to, że ludzie szukali mi na siłę drugiej połówki. Co druga osoba powtarzała, że ktoś musi się mną w końcu zaopiekować, bo jestem taka mała, bezbronna i niewinna. Dobre sobie... Naiwne człowieczki...
- Niedługo wyjedziesz... Zaczniesz nowe życie... Poznasz nowych ludzi... Zapomnisz o nas. Zapomnisz o swoim rodzinnym mieście. - spochmurniał jeszcze bardziej niż zwykle - Zapomnisz o mnie...
- Ty chyba się dzisiaj naćpałeś czegoś! - wrzasnęłam wstając z kanapy i uderzając go w ramię - Nawet jeżeli wyjadę na studia to nawet nie myśl, że pozwolę Ci tu zostać! - pogroziłam mu palcem - Zabieram Cię ze sobą. Chyba nie myślisz, że podaruję Cię jakiejś lali w prezencie gwiazdkowym, żebyś mógł poświęcać jej swój czas i uwagę. Nie ma mowy. - pokręciłam energicznie głową - Jedziesz ze mną. Gdziekolwiek pojadę, Ty jedziesz ze mną. A jak Ty gdzieś wyjedziesz, to nawet gdybyś nie chciał, jadę z Tobą. Więc wybij sobie z głowy, że kiedykolwiek się rozstaniemy. - rzuciłam się W. na szyję ściskając Go bardzo mocno - Nie oddam Cię. Za bardzo Cię kocham.
- Ja też Cię kocham. - westchnął obejmując mnie - Ale kiedyś prze...
- Nie! Nie ma takiej opcji. - zacieśniłam ucisk jeszcze bardziej śmiejąc się cichutko w Jego ramię.


Wiesz co W. ... 
Muszę Ci się do czegoś przyznać.
Miałeś rację.
Minęło te kilka lat od naszej rozmowy...
I zmieniło się wiele...
Zmieniło się praktycznie wszystko.
Wyjechałam z naszego miasta...
Zaczęłam nowe życie...
Nie znalazłam królewicza na białym koniu w ubłoconych glanach...
Związałam się z T., tak jak przewidywałeś.
Nie jestem na studiach, na których chciałeś, żebym była.
Na mojej uczelni nie pokazuję pazurków... 
Nie mam na to siły, ani ochoty.
Przestałam walczyć o swoje marzenia i ambicje... 
A przede wszystkim...
Nie mam już Ciebie... 
A to rujnuje cały świat, który zbudowałam...

Który zbudowaliśmy...
I którego już nie ma...
I nie wróci...

Wraz z Twoją śmiercią zniknął nasz świat, zniknąłeś Ty i zniknęłam dawna ja... To był koniec. 

wtorek, 4 października 2011

Chęć do życia...

            Stojąc nad grobem przyjaciela, który zniknął z twojego życia zaledwie dwa lata temu - te dwa lata w ciągu jednej sekundy stają się wczorajszym dniem - zaczynasz myśleć o tym, czy świat to dobre miejsce dla ludzi takich jak ty, czy twój przyjaciel, czy każdy inny dzieciak, który dopiero co poznaje swoje "nowe, dorosłe życie". Ale dzisiaj nie będę się roztkliwiać i opisywać całego zdeprechowanego światka zdeprechowanych nastolatków. Chciałabym napisać coś na temat straty osoby, która była dla mnie bardzo ważna, a w sumie mogłabym powiedzieć, że nadal jest dla mnie ważna. Ten chłopak miał i ma wielki wpływ na moje życie. Mimo iż mnie opuścił wiem, że czuwa nade mną, troszczy się i dba każdego dnia - stoi na warcie niczym czujny żołnierz. Czasami wydaje mi się nawet, że czuję jego obecność tuż obok... Wtedy mam pewne poczucie bezpieczeństwa, które dodaje mi pewności siebie i daje siły by przeć do przodu mimo przeszkód. 
W. mnie opuścił. I mam pełne prawo tak twierdzić. Prawda jest taka, że On wcale nie odszedł, bo musiał... On odszedł, bo tego chciał. CHCIAŁ odejść z tego świata... Wyrzucam to Jemu każdego wieczora przy modlitwie i za każdym razem, gdy odwiedzam Jego grób. Nie mogę znieść tego, że z taką łatwością przekreślił całe swoje życie. Być może jestem egoistką... Być może odsłaniam tę swoją zawistną stronę osobowości, która wymaga opieki innych i ciągłego zainteresowania... Być może jestem cholernie popieprzona i rozmawiam ze zmarłym obwiniając go o to, że mnie porzucił. I w tej chwili świat może uważać, że myślę tylko o sobie! Ale prawda jest taka, że wszyscy, którzy odbierają sobie życie są pieprzonymi egoistami! I W. właśnie taki był. A ja byłam pieprzoną ignorantką pozwalając mu zrobić niewłaściwy krok, który zniszczył wszystko... Dosłownie wszystko... Doskonale pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się, że Jego już nie ma... Te długie minuty przemijające żółwim tempem jedna po drugiej i dziesiątki par oczu wgapiających się we mnie w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję - najlepiej byłoby dla nich, gdybym zrobiła coś spektakularnego, wtedy mieliby o czym plotkować i opowiadać w domach... Ale ja po prostu stałam. Stałam po środku szkolnego korytarza i patrzyłam na kolegę ze swojej paczki znajomych, który codziennie rano wpadał po W., żeby mogli razem iść do szkoły. Ten chłopak być może był równie zdruzgotany i przytłoczony jak i ja faktem śmierci naszego przyjaciela. Jednak nie zwróciłam na niego najmniejszej uwagi. Był posłańcem złych wiadomości - a z tego, co wiem, to posłańca się nie zabija (taki czarny humor mi się wtedy uruchomił). Ja jedynie podniosłam z podłogi torbę, która zsunęła się z mojego ramienia i wyszłam. Wyszłam wolnym krokiem z budynku szkoły i podążałam przed siebie. Szłam, aż w końcu zaczęłam biec, a łzy ciekły mi po policzkach. Nie ścierałam ich, bo wiedziałam, że to nie ma sensu - za chwilę popłyną następne. Nie miałam na to również ochoty. Chciałam, aby ludzie zobaczyli moje cierpienie i żeby wystraszyli się tak bardzo, aby nie przyszło im do głowy, że mogliby chociażby do mnie podejść. Nienawidziłam ich. Nienawidziłam ich tak bardzo, że miałam ochotę... Ale ta ochota szybko minęła. W kieszeni wciąż dzwonił mi telefon. Nie odbierałam. Nie potrzebowałam pocieszenia i wsparcia innych... Nie potrzebowałam współczucia czy troski... Musiałam być sama. Ukryłam się w opuszczonej fabryce, gdzie często przesiadywałam z W.. Siedziałam tam cały dzień i całą noc, aż o poranku mój umysł powrócił z tego letargu do rzeczywistości. Ocknęłam się, ruszyłam w końcu zdrętwiałe mięśnie i stwierdziłam, że czas wracać do domu. Pamiętam, że kiedy przekroczyłam próg mama rzuciła mi się z płaczem na szyję, a tata krzyczał coś wychodząc z kuchni i groził mi palcem. Ale do mnie nie docierało to, co mówili... Ja funkcjonowałam wtedy w zawieszeniu. Wszystko straciło dla mnie wartość, życie nie miało znaczenia. Przez dwa tygodnie leżałam w łóżku nie kontaktując kompletnie. Pamiętam jedynie pogrzeb W. i czerwone róże, które włożyłam do jego trumny. W kaplicy ludzie patrzyli na mnie krzywo, nawet jego rodzice, gdy przez całą mszę stałam przy tej cholernej trumnie i ściskałam Jego dłoń. Pamiętam, że była sztywna, lodowata i dziwna w dotyku. Ale to była jego ręka. A ja czułam, że muszę pomóc Mu przez to przejść... Że On musi pomóc mi przez to przejść... 
Kilka razy odwiedzili mnie lekarze, aby sprawdzić mój stan zdrowia...
Kilka razy odwiedziła mnie pani psycholog, żeby pomóc mi się uporać z "problemem". Zaśmiałam jej się w twarz, gdy zapytała jak się czuję. Jej natarczywe pytania wcale mi nie pomagały. Chciała, żebym powiedziała jej wszystko... Chciała, żebym się przed nią otworzyła... Chciała, żebym zdradziła jej swoje tajemnice... I po co? Żeby stwierdzić, że cierpię i nie radzę sobie ze stratą przyjaciela? Wiedziałam to i bez jej kretyńskich pytań i wniosków. Ona sprawiała tylko, że jeszcze bardziej odgradzałam się od świata... Jeszcze bardziej zamykałam się w sobie...
Po jakimś czasie mama poprosiła T., żeby ze mną porozmawiał. Wiedziałam, że wciąż przychodzi pytać jak się czuję i czy chciałabym z nim o czymś pogadać, albo po prostu posiedzieć... Ale ja nigdy nie chciałam. Wolałam być sama. Wpuściłam go ponownie do swojego życia dopiero po miesiącu... Skłamałabym, jeżeli powiedziałabym, że T. mi nie pomógł. Pomógł mi. Do dziś jestem mu wdzięczna za nieme wsparcie, którego mi udzielił. On po prostu ze mną był. Nie czekał na zwierzenia, nie wymagał odpowiedzi na swoje monologi, nie naciskał... Po prostu był. Jakby dokładnie wiedział czego potrzebuję... Często zastanawiam się jeszcze, dlaczego mnie wtedy nie zostawił... Dlaczego nie odpuścił... I z całego serca jestem mu wdzięczna za to, że nie ustąpił. Nie wiem, czy bez niego dałabym sobie radę...
Wniosek jest taki, że W. nie ma już wśród nas. Zostawił po sobie list, w którym napisał, że rozczarował się światem... Że jego życie powinno wyglądać inaczej... Że nie ma ochoty kontynuować tej farsy, w której jest jedną z wielu kukiełek... Zamieścił w tym liście jeszcze wiele innych rzeczy, o których nie mam zamiaru wspominać w tym miejscu. Ale prócz tego listu zostawił również po sobie wiele cierpiących ludzi, osób, które kochały go ponad wszystko na świecie i opłakują go każdego pieprzonego dnia... Często mam wrażenie, że wspomnienia wspólnie spędzonych chwil zabijają mnie od środka... Nasze zdjęcia, ulubione piosenki, filmy, książki, prezenty, które dostawałam od niego z różnych okazji, wisiorek, który zrobił dla mnie własnoręcznie, koszulka, którą zabrałam mu dzień przed śmiercią i której nigdy nie wypiorę, bo masochistycznie upajam się jej zapachem, gdy nikt nie widzi, a ja mogę swobodnie pozwolić płynąc łzom... Zostawił mi po sobie tak wiele, że zaczyna mnie to przygniatać. 
A wszystkim ludziom, którzy oszukują się wmawiając sobie, że z czasem to boli mniej... Właśnie tutaj chciałabym Wam wszystkim powiedzieć, że nie. Z czasem wcale nie boli mniej... Z czasem zaczęłam myśleć, czy oby na pewno zrobiłam wszytko, co mogłam, by temu zapobiec... Zaczęłam myśleć, czy to nie moja wina... Czy nie przyczyniłam się do Jego decyzji w jakikolwiek sposób... Dlaczego mnie tam nie było... Dlaczego nie zadałam Mu odpowiednich pytań... Dlaczego nie pomyślałam, że ma aż taki problem... Dlaczego do cholery byłam tak głupia i ślepa!? DLACZEGO!? A potem jest już tylko rozpacz... I tak do punktu zero, kiedy to powoli uczymy się żyć na nowo ze swoim bólem. Ale nigdy nie zapominamy. Bo to jest jedna z tych rzeczy, które obciążają psychikę do tego stopnia, że w pewnym momencie jesteśmy na granicy szaleństwa, by w końcu się od niej odbić i wyznaczyć nowy tor. 
Każdego poranka staram się jak mogę, by się uśmiechać. Ale to nie jest łatwe. Znalezienie w sobie chęci do życia jest znacznie trudniejsze niż samo życie...
A dzisiaj... Gdy stałam nad grobem przyjaciela i rozmyślałam nad naszym życiem... Zdałam sobie sprawę, że W. nie był dość silny by przezwyciężyć swój ból życia. A ja nie byłam dość silna, aby mu w tym pomóc... Sama sobie też nie byłam w stanie pomóc... Moim wsparciem był i jest T.. W. nie miał tyle szczęścia, gdy dobierał sobie przyjaciół. Nie będę tu wysuwać drastycznych wniosków i stwierdzać, że jego śmierć to moja wina, ale... Ale po części to jest moja wina. 
Po części...