wtorek, 2 grudnia 2014

W próżni dźwięków



  
            Otoczona przez nicość, istnieję. Na przekór wszystkiemu, co mnie spotkało i cokolwiek dzieje się ze mną w tym momencie. Istnieję. Gdzieś, gdzie nigdy jeszcze nie byłam. Nazywam to miejsce swoją osobistą próżnią dźwięków. Tylko to odbieram – słowa, szepty, odgłosy. Dźwięki.
            Utknęłam w piekle z własnych fantazji. Bez dotyku, wzroku, smaku, węchu… Zostałam pozbawiona zmysłów, które pozwalają mi odbierać świat tak dokładnie, jak tylko pozwala na to ludzkie ciało. Strata jednego zmysłu jest dla człowieka katastrofą, a co dopiero mówić o czterech.
            Nie jestem pewna, czy leżę, czy siedzę, czy też stoję. Czy jestem w domu, w szpitalu, czy w kostnicy. Poruszam się lub też nie. Niczego nie mogę być już pewna. Cokolwiek mnie spotkało, skutkiem tego wydarzenia jest moja próżnia. Istnienie w niej mogę porównać do egzystowania w kosmosie. Jestem teraz niczym kosmonauta, który odłączył się od statku kosmicznego i zawisł w stanie nieważkości gdzieś we wszechświecie, w którym zgasły wszystkie gwiazdy. Jedyne co mnie otacza to ciemność. A ta ciemność jest pełna dźwięków.
            Czuję się, jakbym czekała na wielki wybuch w przestrzeni kosmicznej. Tym moim wielkim wybuchem jest czyjś głos. Słowo wypowiedziane przez osobę, bądź osoby. Chociaż co do tej istoty mam jednak spore wątpliwości – nie mogę jednoznacznie określić, czy rzeczywiście słyszę rozmowę, czy też ta rozmowa jest wytworem mojej wyobraźni. Okrutna niepewność sprawia, że przestaję wierzyć z swój zdrowy rozsądek. Przypuszczenie, że balansuję na granicy szaleństwa, odbija się echem w moich myślach. Skoro nie mogę niczego dotknąć, czy też zobaczyć, jak mam znaleźć prawdę, której mogłabym się chwycić jak kotwicy? Czy słuch zapewnia mi wystarczającą równowagę? Czy może być gwarancją istnienia czegoś stałego? A mówiąc „czegoś stałego” mam na myśli otaczającą mnie rzeczywistość.
            Pikanie aparatury, do której zapewne jestem podłączona, to podstawa by sądzić, że znajduję się w szpitalu. Ale właściwe pytanie brzmi: w sali szpitalnej, operacyjnej, na OIOMie? Gdzie mnie umieszczono? Śpię, leżę pod narkozą, w śpiączce, czy może powoli umieram? Czy ludzie wokół mnie są lekarzami, pielęgniarkami, krewnymi, obcymi? Szczegół, który upewnił mnie o jednej rzeczy, wywołał lawinę pytań, produkowanych przez mój ograniczony w tym momencie umysł. Słuch mnie ogranicza. Mogę budować podwaliny swojego świata wyłącznie na przypuszczeniach.
            Wspominałam już o czekaniu na wielki wybuch? I on w końcu nadszedł. Pomiędzy pikanie, szuranie, niezrozumiałe szepty i pospieszne kroki, wdziera się mój mały cud. Słowa, które tworzą zdania, a potem przechodzą w całą wypowiedź.
            – Przepraszam cię. – Spazmatyczny szloch mówcy odbił się echem od ścian pomieszczenia, w którym byłam. – To była tylko chwila… Siedziałaś obok, a potem… Nie wiem, jak to się stało…
            Nie byłam pewna, czy powinnam współczuć mojemu rozmówcy, odczuwać chęć, by go pocieszyć. Przecież ostatecznie to ja znalazłam się w próżni dźwięków, nie on. Skrucha tej osoby nie była dość duża, by rywalizować z moim żalem. Zostałam okradnięta ze swojego życia. Słowo „przepraszam” niczego nie zmienia.
            Miarowe pikanie zaczęło wyprowadzać mnie z równowagi, zamieniło się w irytujący odgłos, który stanowił tło jeszcze bardziej irytujących wynurzeń.
            – A teraz leżysz tu, jak roślinka. Bezwładna i bezwolna, z mojej winy. Proszenie cię, byś dała jakikolwiek znak życia jest bezcelowe. Wyniki badań nie kłamią, a ja wiem, co oznaczają te szlaczki wypisane na twojej karcie.
            Szuranie krzesła i szelest ubrań świadczą o ruchu. Mój rozmówca wykonał gwałtowny ruch, oddalił się ode mnie. Kolejne zdania dobiegały już z pewnej odległości. Sala, w której leżałam musiała być duża lub prawie pusta, ponieważ po każdym dźwięku następowało echo. Miałam wrażenie, że to echo nadaje mojej sytuacji nutki grozy. Przy tym echu odgłosy wydawane przez rzężącą i szumiącą maszynerię, stojącą niedaleko łóżka, nabierały dramaturgii. Były jak upiorna symfonia zgrzytających o siebie nut, prowadząca do mojego końca.
            – Świat bez ciebie nie będzie już moim światem. Jak mam nauczyć się żyć na nowo? Kiedy mieliśmy po siedem lat, obiecałaś, że nigdy mnie nie zostawisz. Zapomniałaś już?
            Gdybym mogła to bym zapłakała. Ale nie mogłam. Byłam w stanie wyłącznie potulnie słuchać, jak płacze on. To jeszcze gorsze niż śmierć. To tkwienie we wszechświecie bez gwiazd i niemoc, poczucie bezbronności podsycane dźwiękami.
            – Bliźnięta nie powinny sobie tego robić. Nie powinny opuszczać siebie nawzajem. Byliśmy razem od zawsze. Nie dam sobie rady w pojedynkę, wiesz o tym.
            Usłyszałam kliknięcie zamka i głośne kroki osoby, która weszła do pomieszczenia.
            – Co pan tutaj robi? Godziny odwiedzin już dawno się skończyły. Proszę stąd natychmiast wyjść! – piskliwy głos kobiety ranił moje uszy. Był zbyt donośny, zbyt drażliwy.
            Pikanie przyspieszyło. Ten ostry dźwięk zaczął szarżować, chciał przebić się ponad głośne buczenie, które zaczęła wydawać inna machina. Krzyki mężczyzny i kobiety również ze sobą walczyły. Które z nich sprawi, że lekarz za chwilę znajdzie się w moim pokoju? Które z nich szybciej pobiegnie? Które z nich sprowadzi pomoc? Które z nich?
            Ludzkie głosy zniknęły. Buczenie ustało. Pikanie zamieniło się w przeszywający odgłos zwiastujący koniec. W mgnieniu oka, w ułamku sekundy, mój wszechświat pełen dźwięków, moja prywatna próżnia, skończyła się. A ja zniknęłam razem z nią.
            

  
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz