To takie dziwne, gdy po jakimś
czasie człowiek zdaje sobie sprawę, że przez większość czasu był cieniem.
Cieniem kogoś innego… kogoś silniejszego… kogoś, kto stanowił opokę,
schronienie, niezastąpiony azyl… kogoś, kto istniał i stanowił niezastąpioną „część
krajobrazu”, bez której nie jesteśmy tą samą osobą.
Jestem
silną osobą. Jednak łatwiej było mi ukrywać się za plecami kogoś o wiele
silniejszego (przynajmniej tak mi się wydawało). To było takie proste… Ja
jedynie istniałam w symbiozie z Nim. Stanowiłam nieodłączne tło głównej postaci
na obrazie – szare tło, do którego z reguły nie przywiązuje się zbytnio uwagi.
A
potem… nagle… mój symbiotyczny partner zniknął.
A
ja nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Byłam cieniem szukającym swego
właściciela.
I
odnalazłam Jego. Nowego posiadacza mnie-cienia.
Koegzystowałam
w takim odpowiadającym mi, jakże bezpiecznym i pewnym, zawieszeniu. Ale ono
również się skończyło. Więzy pękły… Właściciel zniknął…
Przez
chwilę czułam się, jakbym miała wszystko, moja harmonia była idealna. Ktoś
pstryknął palcami i cały świat pękł dzieląc się na niepasujące do siebie
elementy układanki. Wbrew wszystkiemu odnalazłam kogoś, kto tę łamigłówkę
złożył z powrotem w harmonijną całość. I potem znowu - pstryk…
Teraz
nie szukam już właściciela… Jestem cieniem samym w sobie. Cieniem samej siebie.
Swoją panią i swoim cieniem. Sama próbuję złożyć swoje puzzle, doprowadzić
obrazek do porządku. Próbuję sprawić, by postać na szarym tle ukazała mnie, by
obraz był mną.
Może
te wszystkie porównania są idiotyczne… jednak nic nie poradzę, że tak właśnie
czuję.
Dzisiaj
nie jestem jeszcze spójnym obrazem… Dzisiaj prowadzę walkę z elementami
układanki… Może nie dziś, ani nie jutro… Ale wkrótce – mam zamiar doprowadzić
do chwili, w której spojrzę w lustro i przyznam, sama przed sobą, że jestem
kompletna.
Nie
będę cieniem…
Nie
będę szarym tłem…
Nie
będę niepasującym, porzuconym elementem…
Będę
całością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz