wtorek, 4 października 2011

Chęć do życia...

            Stojąc nad grobem przyjaciela, który zniknął z twojego życia zaledwie dwa lata temu - te dwa lata w ciągu jednej sekundy stają się wczorajszym dniem - zaczynasz myśleć o tym, czy świat to dobre miejsce dla ludzi takich jak ty, czy twój przyjaciel, czy każdy inny dzieciak, który dopiero co poznaje swoje "nowe, dorosłe życie". Ale dzisiaj nie będę się roztkliwiać i opisywać całego zdeprechowanego światka zdeprechowanych nastolatków. Chciałabym napisać coś na temat straty osoby, która była dla mnie bardzo ważna, a w sumie mogłabym powiedzieć, że nadal jest dla mnie ważna. Ten chłopak miał i ma wielki wpływ na moje życie. Mimo iż mnie opuścił wiem, że czuwa nade mną, troszczy się i dba każdego dnia - stoi na warcie niczym czujny żołnierz. Czasami wydaje mi się nawet, że czuję jego obecność tuż obok... Wtedy mam pewne poczucie bezpieczeństwa, które dodaje mi pewności siebie i daje siły by przeć do przodu mimo przeszkód. 
W. mnie opuścił. I mam pełne prawo tak twierdzić. Prawda jest taka, że On wcale nie odszedł, bo musiał... On odszedł, bo tego chciał. CHCIAŁ odejść z tego świata... Wyrzucam to Jemu każdego wieczora przy modlitwie i za każdym razem, gdy odwiedzam Jego grób. Nie mogę znieść tego, że z taką łatwością przekreślił całe swoje życie. Być może jestem egoistką... Być może odsłaniam tę swoją zawistną stronę osobowości, która wymaga opieki innych i ciągłego zainteresowania... Być może jestem cholernie popieprzona i rozmawiam ze zmarłym obwiniając go o to, że mnie porzucił. I w tej chwili świat może uważać, że myślę tylko o sobie! Ale prawda jest taka, że wszyscy, którzy odbierają sobie życie są pieprzonymi egoistami! I W. właśnie taki był. A ja byłam pieprzoną ignorantką pozwalając mu zrobić niewłaściwy krok, który zniszczył wszystko... Dosłownie wszystko... Doskonale pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się, że Jego już nie ma... Te długie minuty przemijające żółwim tempem jedna po drugiej i dziesiątki par oczu wgapiających się we mnie w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję - najlepiej byłoby dla nich, gdybym zrobiła coś spektakularnego, wtedy mieliby o czym plotkować i opowiadać w domach... Ale ja po prostu stałam. Stałam po środku szkolnego korytarza i patrzyłam na kolegę ze swojej paczki znajomych, który codziennie rano wpadał po W., żeby mogli razem iść do szkoły. Ten chłopak być może był równie zdruzgotany i przytłoczony jak i ja faktem śmierci naszego przyjaciela. Jednak nie zwróciłam na niego najmniejszej uwagi. Był posłańcem złych wiadomości - a z tego, co wiem, to posłańca się nie zabija (taki czarny humor mi się wtedy uruchomił). Ja jedynie podniosłam z podłogi torbę, która zsunęła się z mojego ramienia i wyszłam. Wyszłam wolnym krokiem z budynku szkoły i podążałam przed siebie. Szłam, aż w końcu zaczęłam biec, a łzy ciekły mi po policzkach. Nie ścierałam ich, bo wiedziałam, że to nie ma sensu - za chwilę popłyną następne. Nie miałam na to również ochoty. Chciałam, aby ludzie zobaczyli moje cierpienie i żeby wystraszyli się tak bardzo, aby nie przyszło im do głowy, że mogliby chociażby do mnie podejść. Nienawidziłam ich. Nienawidziłam ich tak bardzo, że miałam ochotę... Ale ta ochota szybko minęła. W kieszeni wciąż dzwonił mi telefon. Nie odbierałam. Nie potrzebowałam pocieszenia i wsparcia innych... Nie potrzebowałam współczucia czy troski... Musiałam być sama. Ukryłam się w opuszczonej fabryce, gdzie często przesiadywałam z W.. Siedziałam tam cały dzień i całą noc, aż o poranku mój umysł powrócił z tego letargu do rzeczywistości. Ocknęłam się, ruszyłam w końcu zdrętwiałe mięśnie i stwierdziłam, że czas wracać do domu. Pamiętam, że kiedy przekroczyłam próg mama rzuciła mi się z płaczem na szyję, a tata krzyczał coś wychodząc z kuchni i groził mi palcem. Ale do mnie nie docierało to, co mówili... Ja funkcjonowałam wtedy w zawieszeniu. Wszystko straciło dla mnie wartość, życie nie miało znaczenia. Przez dwa tygodnie leżałam w łóżku nie kontaktując kompletnie. Pamiętam jedynie pogrzeb W. i czerwone róże, które włożyłam do jego trumny. W kaplicy ludzie patrzyli na mnie krzywo, nawet jego rodzice, gdy przez całą mszę stałam przy tej cholernej trumnie i ściskałam Jego dłoń. Pamiętam, że była sztywna, lodowata i dziwna w dotyku. Ale to była jego ręka. A ja czułam, że muszę pomóc Mu przez to przejść... Że On musi pomóc mi przez to przejść... 
Kilka razy odwiedzili mnie lekarze, aby sprawdzić mój stan zdrowia...
Kilka razy odwiedziła mnie pani psycholog, żeby pomóc mi się uporać z "problemem". Zaśmiałam jej się w twarz, gdy zapytała jak się czuję. Jej natarczywe pytania wcale mi nie pomagały. Chciała, żebym powiedziała jej wszystko... Chciała, żebym się przed nią otworzyła... Chciała, żebym zdradziła jej swoje tajemnice... I po co? Żeby stwierdzić, że cierpię i nie radzę sobie ze stratą przyjaciela? Wiedziałam to i bez jej kretyńskich pytań i wniosków. Ona sprawiała tylko, że jeszcze bardziej odgradzałam się od świata... Jeszcze bardziej zamykałam się w sobie...
Po jakimś czasie mama poprosiła T., żeby ze mną porozmawiał. Wiedziałam, że wciąż przychodzi pytać jak się czuję i czy chciałabym z nim o czymś pogadać, albo po prostu posiedzieć... Ale ja nigdy nie chciałam. Wolałam być sama. Wpuściłam go ponownie do swojego życia dopiero po miesiącu... Skłamałabym, jeżeli powiedziałabym, że T. mi nie pomógł. Pomógł mi. Do dziś jestem mu wdzięczna za nieme wsparcie, którego mi udzielił. On po prostu ze mną był. Nie czekał na zwierzenia, nie wymagał odpowiedzi na swoje monologi, nie naciskał... Po prostu był. Jakby dokładnie wiedział czego potrzebuję... Często zastanawiam się jeszcze, dlaczego mnie wtedy nie zostawił... Dlaczego nie odpuścił... I z całego serca jestem mu wdzięczna za to, że nie ustąpił. Nie wiem, czy bez niego dałabym sobie radę...
Wniosek jest taki, że W. nie ma już wśród nas. Zostawił po sobie list, w którym napisał, że rozczarował się światem... Że jego życie powinno wyglądać inaczej... Że nie ma ochoty kontynuować tej farsy, w której jest jedną z wielu kukiełek... Zamieścił w tym liście jeszcze wiele innych rzeczy, o których nie mam zamiaru wspominać w tym miejscu. Ale prócz tego listu zostawił również po sobie wiele cierpiących ludzi, osób, które kochały go ponad wszystko na świecie i opłakują go każdego pieprzonego dnia... Często mam wrażenie, że wspomnienia wspólnie spędzonych chwil zabijają mnie od środka... Nasze zdjęcia, ulubione piosenki, filmy, książki, prezenty, które dostawałam od niego z różnych okazji, wisiorek, który zrobił dla mnie własnoręcznie, koszulka, którą zabrałam mu dzień przed śmiercią i której nigdy nie wypiorę, bo masochistycznie upajam się jej zapachem, gdy nikt nie widzi, a ja mogę swobodnie pozwolić płynąc łzom... Zostawił mi po sobie tak wiele, że zaczyna mnie to przygniatać. 
A wszystkim ludziom, którzy oszukują się wmawiając sobie, że z czasem to boli mniej... Właśnie tutaj chciałabym Wam wszystkim powiedzieć, że nie. Z czasem wcale nie boli mniej... Z czasem zaczęłam myśleć, czy oby na pewno zrobiłam wszytko, co mogłam, by temu zapobiec... Zaczęłam myśleć, czy to nie moja wina... Czy nie przyczyniłam się do Jego decyzji w jakikolwiek sposób... Dlaczego mnie tam nie było... Dlaczego nie zadałam Mu odpowiednich pytań... Dlaczego nie pomyślałam, że ma aż taki problem... Dlaczego do cholery byłam tak głupia i ślepa!? DLACZEGO!? A potem jest już tylko rozpacz... I tak do punktu zero, kiedy to powoli uczymy się żyć na nowo ze swoim bólem. Ale nigdy nie zapominamy. Bo to jest jedna z tych rzeczy, które obciążają psychikę do tego stopnia, że w pewnym momencie jesteśmy na granicy szaleństwa, by w końcu się od niej odbić i wyznaczyć nowy tor. 
Każdego poranka staram się jak mogę, by się uśmiechać. Ale to nie jest łatwe. Znalezienie w sobie chęci do życia jest znacznie trudniejsze niż samo życie...
A dzisiaj... Gdy stałam nad grobem przyjaciela i rozmyślałam nad naszym życiem... Zdałam sobie sprawę, że W. nie był dość silny by przezwyciężyć swój ból życia. A ja nie byłam dość silna, aby mu w tym pomóc... Sama sobie też nie byłam w stanie pomóc... Moim wsparciem był i jest T.. W. nie miał tyle szczęścia, gdy dobierał sobie przyjaciół. Nie będę tu wysuwać drastycznych wniosków i stwierdzać, że jego śmierć to moja wina, ale... Ale po części to jest moja wina. 
Po części...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz